Czterdzieści trzy minuty po piątej

Dobrze było się zmęczyć. Po tygodniu, o którym nawet nie chciało mi się napisać kilku zdań przyszedł kolejny, w którym postanowiłem się zrehabilitować przed samym sobą. No i mi się udało. Wpadło osiemdziesiąt kilometrów i pierwszy od trzech tygodni long run. Potrzebowałem tego bardzo. Teraz czas na kolejne małe kroki, bo… przede mną pierwsze zawody w dobie koronawirusa. W połowie września biegnę, chwalił się nie będę gdzie i na jakim dystansie (nie, nie będzie to ultra). No, może trzy dni przed powiem, albo jak się skończą miejsca na liście startowej… 🙂

Dodatkowej presji nie chcę na siebie nakładać, chociaż przede mną jeszcze urlop, więc największa próba charakteru. Ale będą góry, będzie aktywnie, będzie biegowo, czyli krótko mówiąc: fizyczna orka i psychiczny luz. Szkoda, że żadnych zawodów w pobliżu nie będzie, bo przed rokiem półmaraton Karkonoski wszedł aż miło i nie miał żadnego wpływu na dalsze przemierzanie górskich szlaków. Chętnie bym to powtórzył i w tym sezonie, ale sytuacja jest, jaka jest.

Przechodzę już do konkretów, bo nie chcę zanudzać i pisać, że zazdroszczę tym, którzy się zapisali na Maraton Warszawski…

Wtorek. Ciężko się wstawało, ciężko się ruszało, ale musiałem zdążyć przed pracą, więc chwilę po 6:30 wyszedłem. Zacząłem mocno… i spotkałem Radka Dombrowskiego, który powiedział, że się nie spieszy i żebym biegł swoje. No to zwolniłem, przebiegliśmy wspólnie osiem kilometrów i musiałem wracać do domu. Radek mi tylko napisał: zrobiłem trzynaście, zmotywowałeś mnie. Siebie też. 15 kilometrów, 4:36 min/km.

W środę towarzyszyłem żonie (albo ona mi, zależy jak patrzeć). Godzinka niespiesznego biegu po 5:20 min/km.

Następnego dnia wyjąłem z szafy Zoom Fly 3, czyli nastawiłem się na szybkie bieganie. Trzy razy kilometr (500 metrów przerwy) plus sześć razy dwieście (dwieście przerwy). Jedyne co mnie cieszyło to to, że to przebiegłem. Na kilometrówkach męczyłem się okrutnie (ostatniej nawet nie przebiegłem poniżej 3:30), na dwusetkach brakowało luzu. Ale na tle ostatnich poczynań to i tak czułem, że zrobiłem dobrą robotę.

W piątek wyszedłem się przewietrzyć.  Zaplanowałem trzydzieści minut biegu i dziesięć razy sto. No i fajnie żarło. 6,55 km po 4:25 min/km i mega pozytywny strzał na cały dzień.

Sobotni trening zacząłem o 5:43. Powtórzę: w wolną sobotę trening rozpocząłem czterdzieści trzy minuty po piątej. No i weszło trzy razy trzy kilometry na minutowej przerwie. Nie mam wielkiego zapasu prędkości i nie chciałem się zajechać, więc założyłem sobie, że każde powtórzenie zrobię w dwanaście minut (czyli tempo 4:00 min/km). Pierwsze wyszło idealnie, a kolejne dwa niewiele szybciej. W sumie piętnaście kilometrów, 4:35 min/km i przed siódmą zameldowałem się w domu.

Na niedzielne wybieganie wybraliśmy się z Agnieszką do Otomina. Dwadzieścia kilometrów (a nawet 20,8) i dwie godziny na szlaku. Cisza, spokój i upał. Odpocząłem. Naładowałem się na cały dzień, a nawet tydzień. I mam nadzieję, że nie będzie biegowo gorszy od poprzedniego.

Zdrówka!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.