TriCity Trail 2018 – relacja

Z debiutami bywa różnie. Mój z maratonu okazał się totalną porażką, której do dzisiaj nie chcę wspominać. Nie chciałem, żeby mój pierwszy start na dystansie ultramaratońskim był podobną traumą. Dlatego podszedłem do tego biegu z dużym szacunkiem.

Start w TriCity Trailu był dość spontanicznym pomysłem. Od czasu 4. Gdańsk Maratonu zdecydowanie zmieniłem podejście do treningu. Zszedłem z objętości, dołożyłem więcej prędkości, jedynie niedzielne, dłuższe wybiegania po lesie w Otominie lub Trójmiejskim Parku Krajobrazowym były łącznikiem między przygotowaniami do maratonu, a… jak się okazało ultramaratonu.

Przed startem

Wieczór wcześniej ćwierćfinał Mistrzostw Świata. Rosja – Chorwacja. Oczywiście dogrywka. Oczywiście karne. Zdążyłem zjeść dwa opakowania paluszków. I zamiast zasypiać tuż po 22:00 kładłem się godzinę później. Miałem przed sobą sześć godzin snu, dwie bułki z Nutellą, kawę i krótki spacer z psem. Tuż po szóstej ruszaliśmy wesołą ekipą na start. Puste drogi sprawiły, że w Gdyni Chwarzno byliśmy dobre sześćdziesiąt minut przed godziną zero. Pogadaliśmy, pośmialiśmy się, przywitaliśmy pierwszych zawodników z dystansu 80+, cofnęliśmy się kilka metrów od pierwszej linii i się zaczęło…

Z szacunkiem!

Ruszyłem powoli. Bardzo powoli. Byłem w pierwszej połowie stawki, ale się nie spieszyłem. Do mety było daleko, a ja kompletnie nie wiedziałem, czy po trzydziestym kilometrze nie przydarzy mi się to samo, co na maratonie, odcinka i dziękuję, do widzenia – czyli na oparach do mety. Pierwszy tysiąc metrów mocno rozgrzewkowy, utknąłem i nie miałem którędy wyprzedzać. Gdy była okazja to przeskakiwałem kilka pozycji do przodu i leciałem dalej. Pogadałem chwilę z Damianem, który kazał mi zapamiętać, że Lębork to nie tylko państwo Pobłoccy… ;- )

Przed siódmym kilometrem, w Ogrodzie Botanicznym Marszewo (piękny fragment trasy!) dogoniłem Michała i też była okazja trochę porozmawiać. Biegliśmy razem aż dopadliśmy pierwszą kobietę w stawce. Za sobą mieliśmy dziesięć kilometrów pokonane w 52 minuty, a przed sobą długą, szeroką i szybką drogę w dół. Nogi podawały aż miło, przyjemnie się wyprzedzało kolejnych zawodników, a uśmiech nie schodził mi z twarzy. Po godzinie zjadłem pierwszego batonika Aptonia (polecam, bardzo polecam!), a niewiele później dotarłem do pierwszego punktu odżywczego i tutaj popełniłem błąd. Miałem ze sobą dwa flaski – jeden pusty, a drugi do połowy pełny. I zamiast napełnić oba, to tylko poprosiłem o dolanie wody do pustego… Zostawiłem śmieci, poprosiłem również o wyciągnięcie jeszcze jednego batona z plecaka i poleciałem dalej, cała operacja trwała kilka sekund, niczym zmiana opon w najlepszych teamach F1, więc wielkie podziękowania dla kolegów z tego pit stopu.

Droga do drugiego punktu odżywczego była już trudniejsza. Więcej wzniesień, czyli więcej podejść. Od początku przyjąłem taktykę, że pod strome góry tylko wchodzę. Pod te mniejsze próbowałem podbiegać, ale później również i tego zaprzestałem. Większym wyzwaniem okazało się pokonywanie długich delikatnych podbiegów, niż podejścia pod krótkie, ale za to strome wzniesienia, co było dla mnie zaskakujące. Czasami miałem towarzystwo, ale długimi momentami biegłem sam. Za bardzo nie nacieszyłem się widokami, bo najczęściej miałem wzrok wlepiony w to, co mam pod nogami, aby nie zaliczyć jakiegoś spektakularnego upadku. Co jakiś czas spoglądałem też na zegarek, żeby upewnić się, że nie zgubiłem trasy, chociaż muszę przyznać, że organizatorzy spisali się wyśmienicie i naprawdę ciężko było się pomylić (chociaż w pewnym momencie widziałem, jak jeden z zawodników zamiast skręcić w prawo, to pobiegł prosto przed siebie, ale nie potrafię tego umiejscowić w czasie…). Przed punktem zdążyłem pozbyć się zapasów płynów, więc tym razem napełniłem oba flaski – jeden wodą, drugi izo i wypiłem kubeczek coli. “Zmarudziłem” jednak na tym pit stopie ponad minutę i miałem przed sobą “tylko” dwanaście kilometrów.

Ostatnia prosta

Po wyruszeniu z punktu pojawiły się dodatkowe siły. Nogi wciąż współpracowały. W głowie wszystkie trybiki grały i można było atakować. Dużym plusem psychicznym było to, że miałem przed sobą wielu zawodników z półmaratonu, którzy biegli wolniej, pozwalali się wyprzedzać, więc się coraz bardziej nakręcałem. Na ostatnim fragmencie udało mi się minąć jeszcze jednego rywala, który mocno przeszarżował. Do mety tylko wyprzedzałem (kolegów z półmaratonu), ale na ostatnich kilometrach już przyszły pierwsze oznaki zmęczenia. Brakowało trochę świeżości, ale mimo wszystko biegło mi się bardzo dobrze. Ten fragment przebiegłem w nieco ponad godzinę, czyli minutę gorzej, niż jeden z najlepszych maratończyków z Pomorza – Piotr Suchenia, co na pewno jest mogę uznać za sukces (chociaż mogło być tak, że pan Piotr się nie wysilał, a ja biegłem na granicy mojego maksimum). Końcowe metry pokonane w tempie około 4’00” pokazują jednak, że jeszcze miałem rezerwy.

Po biegu? Zajebiście! Fot. Agnieszka.

Na trasie spędziłem 4 godziny 10 minut i 56 sekund (chociaż w wynikach wynik jest o trzydzieści sekund lepszy). Dało mi to dziewiąte miejsce. Wykonałem swój plan, bo przed startem brałbym w ciemno wynik 4:15. Ba, myślałem, że wynik około 4:30 będzie już sukcesem. Teraz pozostał lekki niedosyt, bo niewiele mi brakowało do miejsca na podium w kategorii wiekowej. Cóż, po prostu będzie trzeba za rok pojawić się na starcie i pobiec jeszcze lepiej :- )

Inny poziom satysfakcji

Po biegu… petarda! Pierwsze pół godziny to beton. Nogi miałem sztywne i ledwo się poruszałem, ale porządnie się napiłem, zjadłem i poczułem się zdecydowanie lepiej. Posiedzieliśmy sobie ekipą przez dłuższy czas, pogadaliśmy i cieszyliśmy się wyborną pogodą. Pod wieczór przyszło zmęczenie, ale daleko było mi do tego z ulicznego maratonu. W poniedziałek też czułem się bardzo dobrze. Dzisiaj przyszły zakwasy, ale mimo wszystko myślałem, że będzie zdecydowanie gorzej. Powoli już myślę nawet o tym, żeby ruszyć na biegową trasę.

Jestem z siebie dumny i… powiedzcie mi, gdzie teraz znajdę podobną imprezę, bo chyba mam ochotę na więcej! :- )

2 Comments

  1. Tomasz K. pisze:

    https://b4sportonline.pl/Aktywne_Kujawy/

    Byłem rok temu. Dla nas – gdańszczan, to obok biegów po naszych lasach najbliższa opcja na fajne pobieganie po leśnych pagórkach. Jeżeli ktoś myśli, że w Bydgoszczy nie ma górek, to może się zdziwić. Bieg robiony w tzw “starym stylu” czyli przede wszystkim atmosfera, a nie napinka. No i masz dystans 60 km – pozwolę sobie na małą szpileczkę… google mówi, że ultra zaczyna się po 50-tce. Dystans między 42 a 50 to tzw szara strefa biegania 🙂

    A tak na serio, to gratuluję i zachęcam do ultra. Ja zawsze byłem zdania, że dobry maratończyk będzie dobrym ultramaratonczykiem i z przyjemnością obserwowałem na żywo jak nasz Antoni rozwalił system na Chudym (4 miejsce w górskim debiucie ultra + cała kolejna noc na dancefloorze na weselu).

    Poza tym, ja już “PRAWIE” biegam w tempie Twoich grupowych wybiegań niedzielnych i uważaj, bo jest szansa, że się zjawie i wtedy pogadamy.

    • Adam pisze:

      @Tomek, dzień dobry!
      Dawno Cię nie widziałem na naszej trasie :- )

      Muszę przyznać, że tak się rozglądałem trochę i zwróciłem na to uwagę, na pewno będę się przyglądał i rozważę…, żeby zrobić te 50+ i żebyś już mi nie musiał szpilek wbijać.
      Widzę te postępy! Jestem pod wrażeniem i nie wiem czego się spodziewać. Ale odbiję szpilkę i cieszę się, że w końcu jadąc na ultra nie będziesz myślał tylko o tym, żeby się zmieścić w limicie ;- )

      A Antoni, to wiesz, daleko mi… Ale doskonale pamiętał jak tam leciał w deszczu i pokazał, że w trójmieście można się fantastycznie do takiego startu przygotować.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.