Od startu minęły już ponad dwa tygodnie, a relacji nie ma, ale.. Wcale nie jest tak łatwo znaleźć (dłuższą) chwilę, pozbierać myśli i przelać je na papier. Uwierzcie mi, że zabrałem się za pisanie, gdy tylko znalazłem czas i siły. Podsumuję to tak: zabiegany byłem. Jestem. I w najbliższym czasie będę. A gdy tylko przyjdzie mi do głowy pomysł na tekst, to mam zamiar korzystać z tej przestrzeni blogowej i się z Wami dzielić, bo pisać lubię i chciałbym częściej.
Ale wracajmy do Karpacza, wracajmy na Śnieżkę!
Grudzień 2022
Mam złamany obojczyk. To mój dziesiąty (albo dziewiąty) tydzień bez biegania.
Startują zapisy na Śnieżkę. Albo raczej zapisy na losowanie. Decyzja jest prosta.
Wiem, że mój tata wybiera się na urlop do Karpacza, więc dzwonię. Opowiadam, że jest taki “fajny” bieg.
– Zapisz mnie.
I zaczynam opowieść, że to nie takie proste, bo zapisać to go mogę, ale na losowanie…
Koniec końców: w komplecie zostaliśmy wylosowani, tata na raz, Agnieszka i ja na dwa.
Kilka dni później zaczynam biegać.
Czerwiec 2023
Jestem w gazie, jestem w formie, kilka dni przed wyjazdem Agnieszka mówi: – Ale będzie niedosyt… Rozumiem to bardzo dobrze.
*
Przedstartowy dzień spędziliśmy na spacerze do Samotni. 18 kilometrów. Szczęśliwie pogoda nie była zbyt łaskawa, nie zdążyliśmy się wypstrykać z sił, a mieliśmy za sobą więcej niż rozruch.
Następnie odbiór pakietu, zakup koszulki, obiad, piwko, spać.
Mógłbym zacytować Kudłatego: Pan Kiler mnie poznał. A faktycznie poznała nas Asia Jęcek, która zapytała, czy w tym roku też będzie mandat. Fajnie prawda? I to nie jest zwykła wymiana uprzejmości. Jest w tym coś niezwykle sympatycznego, że po pierwszym starcie w 2022 roku jesteśmy tam witani jak stali bywalcy, że faktycznie organizatorzy kojarzą twarze uczestników, że czujesz się, jakbyś był u siebie, na swoim podwórku. I ja tak się czułem i chyba już zawsze czuł będę w Karpaczu.
*
Tym razem mieliśmy przed sobą tylko dwie wizyty na Śnieżce, więc od początku zapowiadał się ogień! I faktycznie tak było. Może nie od samego startu, ale gdy tylko znalazłem się na żółtym szlaku, to starałem się trzymać tempo i nie odpuszczać. Spotkałem Marcina Fajksa, z którym kilka kilometrów spędziłem na trasie w zeszłym roku i mieliśmy do pogadania, więc miałem towarzystwo, a do tego pogoda była nieco bardziej sprzyjająca, niż przed rokiem. Fakt, wciąż było ciepło, ale tylko ciepło, a nie gorąco, więc było więcej biegania, a mniej spacerowania, chociaż samo podejście od Domu Śląskiego na górę nie było drogą usłaną różami.
Na szczycie zameldowałem się pięć minut szybciej, niż przed rokiem. A na zbiegu pozwoliłem sobie na więcej szaleństwa, chociaż nie ukrywam, że w głowie miałem tylko jedno: nie przewrócić się, a jak już będę się przewracał, to nie na prawy obojczyk… Kamienisty, 800-metrowy zbieg od Kotła Białego Jaru był miejscem, w którym straciłem najwięcej, na pewno wyprzedziło mnie kilka osób, ale najważniejsze dla mnie było bezpiecznie znaleźć się na szutrowym odcinku czarnego szlaku i tyle. Wiedziałem, że tam będę mógł wrócić do swojego tempa i przed sobą będę miał już “tylko” drugą pętlę.
Pierwsze okrążenie skończyłem w czasie 1:56:29. Zajmowałem 11. miejsce, które utrzymałem do końca rywalizacji, chociaż nie było łatwo.
Początek drugiej pętli to mój ulubiony fragment tego biegu i jestem z niego bardzo, bardzo zadowolony. Biegłem. Cały czas aż do schroniska Nad Łomniczką. Nie zatrzymałem się nawet na chwilę. Może nie był to sprint, ale mimo tego, iż było cały czas pod górę to trzymałem tempo w okolicy 6’20”. A potem się zaczęła “zabawa, zabawa“. Nie wiem, czy komuś, kto nie był w Karkonoszach i nie szedł szlakiem czerwonym przez Kocioł Łomniczki jestem w stanie to opisać, ale w skrócie wygląda to tak: dwa kilometry i prawie 400 metrów przewyższenia. Dobrze, że jest gdzie uzupełnić flaska. To był dla mnie najcięższy moment na tegorocznych zmaganiach i chociaż mi się nie dłużyło, to było mi po prostu ciężko, nie było tam fragmentu, na którym bym biegł. Szedłem, powoli, swoim tempem, na szczyt.
Na punkcie odżywczym zostałem “zmuszony” do zjedzenia pomidora z solą (haha) i ruszyłem na Śnieżkę. Na zbiegu już nie byłem tak wyrywny jak podczas pierwszej pętli. Straciłem pozycję i już się powoli godziłem z tym, że nie mam z czego odpowiedzieć, ale gdy tylko znalazłem się przy dolnej stacji wyciągu na Kopę to wstąpiły we mnie nowe siły.
Odzyskałem miejsce. Dwa kilometry pokonałem w tempie poniżej 4’00”, a ostatnie 400 metrów nawet poniżej 3’30”. Ogień!
Czas: 04:02:41. 11. miejsce. Petarda!
*
Na mecie czekał tata. Przeżył, ha! 02:47:38.
I fajnie, że był, że czekał, bo nim do mnie dotarło, co się wydarzyło, to już siedzieliśmy przy piwku i dzieliliśmy się swoimi emocjami.
*
Na Agnieszkę nie musieliśmy długo czekać. 04:46:46, 6. miejsce. DUMA! A na pamiątkę mamy takie piękne zdjęcie z mety autorstwa Kasi Mojek:
*
Po wszystkim podszedłem jeszcze do Radka i Asi podziękować za świetną organizację biegu i za wyborny klimat. Zrobiłem sobie zdjęcie z panem burmistrzem i mam nadzieję, ze to nie będzie nasze ostatnie wspólne zdjęcie i że jeszcze się spotkamy.
Problem mam jeden: mieszkamy w Gdańsku, a jest tyle świetnych biegów w górach… Z jednej strony chciałbym zobaczyć coś jeszcze, pobiec jeszcze gdzieś, a z drugiej na Śnieżce jest tak fenomenalnie, że chciałbym również tam być w roku 2024… Co robić? Jak żyć?
*
Dla fanów cyferek i statystyk:
Wyniki 3 x Śnieżka = 1 x Mont Blanc 2023
Zdrówka moi drodzy, z ultra pozdrowieniami!
Foto główne: Ultralovers.