6. Gdańsk Maraton [relacja]

Obudziłem się i wyszedłem z psem na spacer. Było pięknie, słońce za chmurami, bezwietrznie, idealna pogoda na maraton. Szkoda tylko, że to był poniedziałek. Miałem delikatnego kaca i mniej więcej godzinę, żeby się ogarnąć do pracy…

W środę wieczorem pojechałem do Warszawy. W czwartek zrobiłem przyjemną, wiosenną dyszkę, a wieczorem wypiłem dwie lampki wina i dwa bezalkoholowe piwka. W piątek wracałem do domu, byłem na tyle późno, że nie pozostało mi nic więcej, niż tylko pójść spać. W sobotę odebrałem pakiet, zrobiliśmy spacer brzegiem morza i wróciliśmy do domu. Do końca dnia właściwie nic już nie robiłem. Obejrzałem jednym okiem mecz Lecha z Legią i tyle.

Niedzielę zacząłem od kawki, a do śniadania obejrzałem start Grand Prix Australii. Charles Leclerc pewnie zmierzał po zwycięstwo, co uznałem za dobry znak. Chwilę przed ósmą usiadłem na fotelu pasażera i pozwoliłem się zawieźć na start biegu. Opatulony od stóp po czubek głowy zrobiłem rozgrzewkę – dwadzieścia minut spokojnego biegu i zastanawiałem się tylko, w czym się puścić w tę nierówną walkę. Nie pomógł mi pan Bagiński, zmagający się z podobnym problemem. Chwilę ponarzekaliśmy na warunki i każdy z nas potruchtał w swoją stronę.

Przed dziewiątą otrzymałem kopniaka w tyłek od żony i poszedłem do strefy startowej. Udało mi się zbić piąteczkę i życzyć powodzenia Andrzejowi Witkowi i tyle. Po chwili ustawiłem się w trzecim, a może i w czwartym rzędzie i oczekiwałem na start. Na minutę przed wystrzałem startera przypomniałem sobie, że mam na sobie buffa, którego jednak warto by było się pozbyć i w tym zamieszaniu udało mi się jeszcze znaleźć małżonkę i go zostawić. Wróciłem na swoje miejsce i hyc, poszły konie po betonie.

Pierwsze siedem kilometrów, to absolutny lajcik. Nie podpaliłem się, nikogo nie goniłem, po prostu biegłem swoje, było miło i przyjemnie. Biegliśmy z wiatrem, a w tunelu w ciszy, zbiegało się sympatycznie, a podbiegu w zasadzie nie było czuć. Było fajnie, nawet bardzo, bardzo, ale już wiedziałem, że po nawrocie będzie prze…rąbane.

I było. Ale chociaż udało się “złapać” grupę biegnącą w podobnym tempie. Tutaj znalazło się jeszcze kilku chętnych do prowadzenia, ale bieganie w tłoku, w drugiej, czy trzeciej linii sprawiało mi dużo kłopotów, co rusz ktoś wybijał mnie z rytmu i nie potrafiłem złapać swojego flow. Nie za bardzo mi się to podobało, ale plus był taki, że pierwsze starcie z wiatrem zostało odwleczone i zaoszczędziłem trochę sił. Podczas drugiej wizyty w tunelu podbieg również był bezbolesny. Było stabilnie.

Na czoło grupy po raz pierwszy wyszedłem na ulicy Marynarki Polskiej. Najpierw boczny wiatr sprawiał dużo problemów, ale po chwili wiało już w plecy i znowu zrobiło się przyjemnie. Próbowałem lekko przyspieszyć, ale nie znalazłem nikogo chętnego do ucieczki, więc trzymałem się kilka metrów przed grupą, aż wbiegliśmy na Grunwaldzką.

Dziewięć paskudnych kilometrów pod wiatr. Pewnie przynajmniej połowę z tego spędziłem na czele naszego niewielkiego peletonu. W zasadzie na czoło wychodziły trzy, w porywach cztery, te same osoby (w tym zwyciężczyni rywalizacji wśród kobiet). Oglądanie się za siebie, czy zbieganie na bok nie pomagało. Trzeba było to wziąć na klatę, bo byłaby lipa i pewnie w końcu byśmy się po prostu zatrzymali… A że ja nie z tych, co by się wozić cały czas na plecach, a prosić o zmianę też nie miałem zamiaru, więc często prowadziłem. Za często. Na półmetku zameldowaliśmy się w jedenaście osób w czasie 1:27:32, więc można było liczyć na wynik poniżej dwóch godzin i pięćdziesięciu pięciu minut. Na 25. kilometrze nasza grupa się uszczupliła o trzy osoby.

Kolejne trzy tysiące metrów dalej biegliśmy ponownie z wiatrem w plecy. To nie znaczy, że tempo wzrosło. Utrzymywało się na stabilnym poziomie w okolicy 4:10 min/km. Zrobiło się lżej, ale poprzedni odcinek ładnie nas sponiewierał i z grupy pozostały strzępki. Niby próbowaliśmy współpracować, czasami to się udawało lepiej, czasami gorzej, ale wciąż w pobliżu widziałem te same osoby i tak już było niemal do końca zmagań.

Na dziesięć kilometrów przed metą czekała na mnie (po raz drugi) Agnieszka z Bajką. W domu usłyszałem, że nie wyglądałem źle… Możliwe, że przy życiu trzymała mnie myśl, że to ostatni fragment pod wiatr, a może to, że już kawał drogi za mną i już powinno być z górki. Tempo oscylowało w okolicy 4:12-13 min/km.

Gdy znalazłem się w parku Reagana wiedziałem, że przyspieszyć, to nie będzie z czego, więc absolutnie nie miałem szans na rekord życiowy. Po prostu powalczyłem o jak najlepszy wynik, ale… na ostatnich trzech kilometrach już zdecydowanie nie było błysku… Na metę wbiegłem z uśmiechem. Po prostu. Bez wielkiego entuzjazmu, ale byłem z siebie zadowolony i z tego, co zrobiłem.

2:55:42. 40. miejsce.

Na półmetku miałem czas: 1:27:32. Drugą część dystansu przebiegłem w 1:28:10. Jedynie 38 sekund wolniej.

Z tych czterdziestu dwóch kilometrów z kawałkiem:

  • trzy pokonałem w tempie poniżej 4:00 min/km,
  • dwadzieścia sześć w tempie między 4:01-4:10 min/km,
  • trzynaście powyżej 4:11 min/km,
  • najwolniejsze były ostatnie trzy kilometry (4:19, 4:20, 4:18 min/km).

Ultra mnie nauczyło sensownie gospodarować siłami, dziękuję : )

Wnioski:

  • trasa nie okazała się zabójcza, najbardziej mnie frustrowało “kręcenie” po parku Reagana, sam tunel okazał się strzałem w dziesiątkę, nawet niespecjalnie poczułem te “wzniesienia”,
  • pogoda – dramatyczna, nienawidzę wiatru, spodziewałem się, że będzie wiało, ale nie aż tak…,
  • z ubiorem trafiłem w dziesiątkę, nawet rękawiczki się przydały, chociaż się ich pozbyłem w połowie trasy,
  • skorzystałem z każdego z 14 punktów odżywczych i to było dobre, żeli na nich nie widziałem,
  • medal jest super, ale nie polecam próbować wyciągać z niego tego kółka… haha!

***

Dziękuję serdecznie pani małżonce za bycie moim kierowcą, wsparciem na trasie, przed i po biegu 🙂

Dziękuję organizatorom, wolontariuszom, kibicom i foto, którzy mimo pogody nas wspierali!

Piąteczka i podziękowania dla Kamila Jeremicza, Łukasza Kuropatwy (Bażanta) i Sławka Piotrowskiego za obecność i wsparcie na trasie!

5 Comments

  1. Piotrek pisze:

    Biegłem sporo za Tobą, ale chyba z tymi samymi biegaczami. Wszyscy chętnie chowają się od wiatru, ale nikt za bardzo nie chce dawać zmian, a jak już daje to tylko po to, żeby spróbować uciec. 😉 Na szczęście dość szybko złapałem się z gościem, który nie dość, że chciał biec równo i razem, to jeszcze świetnie obliczał czas.

    Co do żeli – ja korzystałem, ale faktem jest, że było ciężko je zlokalizować. Były mniej więcej na środku strefy, ale trzymała je albo jedna, albo dwie osoby. Niemniej mam nadzieję, że żele zostaną z nami na kolejne edycje, bo to spore odciążenie dla moich spodenek.

    Gratulacje super wyniku! 🙂

    • Adam pisze:

      Cześć, cześć!
      Wiadomo jak z tymi zmianami jest…, chociaż spodziewałem się jednak koncentracji na celu i lepszej współpracy. Ale chociaż było słychać kroki i oddechy z plecami, to też czasami pomaga. Haha!
      Gdyby żele były bardziej widoczne, to super. Ja miałem ze sobą trzy sztuki, ale chętnie bym poleciał “na czysto”, bez obciążenia.
      Również gratuluję! Do zobaczenia!

  2. Anonim pisze:

    Adam a kto krzyczał “Adam dawaj” jak wracałeś do tunelu?!😜

  3. justin pisze:

    Gratki, wspaniały wynik.
    Mam nadzieję że jednego dnia też będę mógł wykręcić taki wynik.

Skomentuj Piotrek Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.