Już niemal tydzień minął od rywalizacji w półmaratonie Nadwiślańskim Szlakiem Doliny Dolnej Wisły. Czas najwyższy, abyście poznali jak, z mojej perspektywy, ten bieg przebiegał i jak się skończył. Lekko nie było! I to mało powiedziane. Jestem przekonany, że w tak trudnych warunkach jeszcze nie startowałem. Wydaję mi się, że nie tylko ja, że te czterysta osób, które pojawiły się na starcie maratonu i półmaratonu, na długo zapamiętają ten bieg!
Gdyby nie to, że gdański półmaraton i Bieg Niepodległości w Gdyni dzieli tylko kilka dni, to bym startował na własnym podwórku, na trasie, którą pokonywałem rok temu i na której wykręciłem rekord życiowy (który jeszcze poprawiłem w Gdyni). Priorytetem jest jednak dla mnie pierwszy i ostatni start w tym roku na atestowanej trasie na 10 kilometrów, a chciałem jeszcze “coś” pobiegać, więc zdecydowałem się na Tczew. Oczekiwania miałem duże, bo ostatnio jestem w dobrej formie. Liczyłem na wynik w okolicach nowego rekordu życiowego.
Moje założenia dość szybko zweryfikowała pogoda. Wiało niesamowicie, a najgorsze było to, że przez całe dwadzieścia jeden kilometrów prosto w twarz. Ale zacznijmy od początku. Półmaraton Nadwiślański charakteryzuje się tym, że zaczynamy go w punkcie A i kończymy w punkcie B, oddalonym o 21 kilometrów od punktu A. Druga sprawa, biegniemy w większości po drogach ulicznych, w których brakuje zabudowy, pojawiają się co jakiś czas jakieś budynki, ale nie ma mowy o takiej osłonie jak podczas biegu w mieście, gdzie może się zdarzyć, że wiatr aż tak przeszkadzał nie będzie. Po trzecie, z punktu A do punktu B biegną maratończycy, którzy swoją “zabawę” zaczynają dwie godziny wcześniej, dlatego, gdy my, znaczy się półmaratończycy, szykujemy się do startu, to nawrotkę do mety mają ci, którzy zmagają się z dwa razy dłuższą trasą.
Do punktu A, czyli do miejscowości Wielkie Walichnowy wyruszyliśmy około godzinę przed startem. Na miejscu byliśmy trzydzieści minut przed godziną zero. Było cholernie zimno i dupska uratowało nam to, że mogliśmy się schować w ciepłym samochodzie. I tak spędziliśmy jeszcze dwadzieścia minut. Rozgrzewka była szybka i konkretna, dopiero dwie minuty przed wystrzałem startera pojawiłem się na linii startu. I ruszyliśmy!
Miało być mocno, ale to utrudniał wspomniany wiatr. Już po dwóch kilometrach wiedziałem, że ciężko będzie utrzymać średnią poniżej czterech minut na kilometr, bo wtedy zegarek wskazał 8 minut i 7 sekund. Odpuściłem pierwszą większą grupę i spokojnie zameldowałem się w tej drugiej, nieco wolniejszej. I tutaj wielką robotę wykonywał Rafał Wąsowski (numer 475), który przez zdecydowaną większość czasu znajdował się na czele pościgu. Po prostu nie miałem ochoty prowadzić, nikt inny również się do tego nie garnął i cały opór powietrza brał na siebie Rafał. Wyszedłem na trzy, może cztery krótkie zmiany, ale jeden wielki podmuch skutecznie mnie zniechęcał do prowadzenia peletonu.
Mniej więcej po dziewięciu kilometrach pojawił się punkt pomiarowy i na nim zajmowałem 13. miejsce (to sobie już obliczyłem po biegu). Jednak z czasem doganialiśmy kolejnych zawodników. Ostatnią większą grupę “złapaliśmy” na pięć kilometrów przed metą. Było nas sześciu. Pojedyncze ataki były powstrzymywane przez wiatr. Pierwszy raz próbowałem się urwać na 18. kilometrze, ale szybko mi przeszło. Dopiero na tysiąc metrów przed metą ruszyłem mocniej, moje tempo wytrzymał Łukasz Keslinke, zapytałem tylko, w jakiej kategorii wiekowej będzie klasyfikowany i jeszcze na kilka metrów mu odskoczyłem.
Na metę wpadłem sam, na szóstym miejscu, więc w drugiej części dystansu prześcignąłem aż siedmiu konkurentów! Po raz pierwszy od dawna pobiegłem sensownie, rozumem, a nie sercem. Gdyby było inaczej, to pewnie po piętnastu kilometrach zacząłbym wąchać asfalt i nie miałbym szans na tak wysoką pozycję.
Po raz drugi z rzędu wygrałem swoją klasyfikację wiekową. Do miejsca nagradzanego finansowo zabrakło mi “jedynie” 26 sekund. Na podium skończyła też Agnieszka, więc powrót do domu był naprawdę przyjemny.
Agnieszka: czas 1:57:42, 122. OPEN, 9. wśród kobiet, 3. w kategorii K20,
Adam: czas 1:28:41, 6. OPEN, 1. w kategorii M20.
Sama impreza bardzo fajna! W pakiecie koszulka i czapka z daszkiem. Piękny medal dla uczestników, wielkie puchary dla zwycięzców i masa nagród w losowaniu – rower, zegarki sportowe Polar M400 i wiele innych. Do tego szatnia, prysznic, grochówka i drożdżówki na mecie i zakończenie pod dachem, czego było potrzeba wszystkim uczestnikom. Mega! Zauważyłem, że wiele “mniejszych” imprez odbywa się w zdecydowanie milszej atmosferze, a organizatorzy stają na głowie, aby każdy z biegaczy wrócił tu za rok, tutaj odniosłem takie samo wrażenie.
Chciałbym bardzo pogratulować wszystkim, których nie wystraszyła pogoda – możecie być z siebie dumni, bo to na pewno nie były komfortowe warunki do biegania. Ale zrobiliście to! Brawo! Szacuneczek!
Foto główne: Sylwester Kryger.