Mój wczorajszy wpis i krytyka jednej grupy biegaczy spotkała się ze sporym odzewem. Nikomu nie chciałem wbić szpili z premedytacją, nikogo nie chciałem specjalnie urazić. Mimo wszystko mi się udało i wyszedłem na hejtera. Nie mam tego nikomu za złe. Siadłem wieczorem i napisałem to, co myślę. Nic tego nie zmieni, wciąż mam zamiar tak robić – pisać o tym, co mnie motywuje, co daje mi energię do biegania, o swoich biegowych planach i sukcesach mniejszych, czy większych, czy też wspierać innych biegaczy-amatorów takich jak ja. Również nie mam zamiaru rezygnować z negowania pewnych biegowych zachowań i jednostek, przez które biegowa część mego serca krwawi.
Doszedłem do wniosku jednak, że pewnych tematów lepiej nie dotykać i głośno o nich nie mówić. Przecież wszyscy jesteśmy tacy sami, mamy takie same zdanie i te same cechy nas napędzają. Jako biegacz-bloger nie mogę napisać, że:
Prawda jest taka, że nie lubię części biegaczy, bo i wśród nich można znaleźć palantów, którzy mają się za pępek świata. Nie lubię paniuś z butelką wody. Nie lubię jak ktoś biega w trampkach, czy butach, z których zaraz wyleci i zrobi sobie krzywdę. Nie lubię biegaczy, którzy decydują się na start w maratonie, bo to “żaden wyczyn”. Nie lubię tych, którzy biegają, bo to modne. Nie lubię rodzinnych blokad na całej szerokości jezdni – i to obojętnie, czy są to matki z wózkami, czy spacerujący z psami. Biegacze też mają prawo do części chodnika!
Jeśli to robi ze mnie biegowego egoistę i hejtera, to nim jestem. I raczej nic się nie zmieni.