II Bieg Kruczej Skały – relacja

Jedziemy z tym koksem. „Mentalność to jest klucz, wszystko rozgrywa się w głowie” – powiedział w wywiadzie dla Sportowych Faktów były reprezentant Polski, Jacek Bąk, po meczu z Hiszpanią. I ja się zgadzam. Dokładnie to samo mogę powiedzieć o Biegu Kruczej Skały, który „przytrafił nam się” podczas urlopowego wypadu.

– Jak Ty szukałeś biegu…? – zapytała mnie Agnieszka w czwartkowy wieczór pokazując, że w Jeleniej Górze odbywa się półmaraton.

– Ale chcę Ci się na asfalcie biegać? Może sprawdzę raz jeszcze, czy nie ma czegoś innego – odpowiedziałem.

Kilka minut później byliśmy na liście startowej biegu w Lubawce, około 40 minut samochodem od Karpacza. Koszt 0 PLN. Szok i niedowierzanie.

Co z tego, że dzień wcześniej wbiegaliśmy na Śnieżkę. Ahoj, przygodo. W piątek poprawiliśmy jeszcze poranną dyszką i pieszą wycieczką na Śnieżne Kotły. Nie będziemy przecież zmieniać planów, bo za dwa dni mamy bieg. I tak mieliśmy już w nogach ponad 150 kilometrów i sporą dawkę przewyższeń, więc kolejne trzydzieści i tak nic nie zmieni.

W sobotę pan Piotr, właściciel hotelu Ariston, na wieść o naszych niedzielnych planach zaproponował nam wcześniejsze śniadanie i przedstartowe menu, więc wszystko zagrało idealnie. A my żeby się nie zamulić wybraliśmy się na piesze zwiedzanie miasta i pewnie zrobiliśmy kolejne naście kilometrów.

Przyszła w końcu niedziela. Kawa, krótki spacer z psem, śniadanie, toaleta i jesteśmy w aucie. Nie powiem, że się nie cieszyłem, ale też nie powiem, że się nie stresowałem. Chociaż niewątpliwie plusem było to, że nikogo nie znaliśmy i nikt nie mówił: będzie podium, w które miejsce celujecie, ogień musi być itp. Miła odmiana, cisza i spokój na starcie, nawet lekka chillerka. Znałem jedynie dystans i przewyższenia, które na mnie czekają.

Było chłodno, może nieco powyżej dziesięciu stopni. Agnieszka zdecydowała się na start z plecakiem, a ja wybrałem wersję light, czyli bez flasków i wody, pomyślałem, że dwa punkty odżywcze muszą mi wystarczyć.

Startujemy, proszę państwa, z kameralnego stadionu w Lubawce, pierwsze zawody od ośmiu miesięcy czas zacząć!

Po kilometrze uformowała się czołówka. Po kolejnym trzech zawodników było kilka dobrych metrów przede mną, więc pomyślałem, że czeka mnie co najwyżej walka o czwarte miejsce. Nic bardziej mylnego. Pierwsza trójka na czwartym kilometrze nie zauważyła skrętu i pobiegła w siną dal. Na punkcie odżywczym, po przebiegnięciu około 20% dystansu zameldowałem się wraz z dwoma innymi zawodnikami na czele stawki.

Czekało nas kilka kilometrów żwawego biegu, głównie w dół. Samopoczucie dobre, zero problemów. Hoki, dla których był to debiut w zawodach, spisywały się na zróżnicowanej trasie elegancko. Około dziesiątego kilometra minimalny błąd w oznaczeniu trasy spowodował, że straciłem około 20-30 sekund i jeden z kolegów mi odskoczył. Próbowałem nadgonić, ale nic z tego nie wyszło. Trudno, trzeba było dalej robić swoje.

Na drugim pomiarze czasu zameldowałem się na drugim miejscu, ale po chwili wyprzedził mnie późniejszy zwycięzca, jeden z tych zawodników, który na czwartym kilometrze zgubił trasę (finalnie przebiegł kilometr ode mnie więcej, a i tak dołożył mi 2:37 min). Biegł lekko i pięknie, a ja się zaczynałem gotować. O świeżości mogłem zapomnieć i tylko od mojej głowy zależało, czy uda mi się utrzymać podium.

Trasa była oznaczona, co kilometr, a każdy z nich był coraz dłuższy. Lekkie orzeźwienie przyniósł punkt odżywczy, na którym w locie wypiłem dwa kubki izo, obejrzałem się tylko, czy nikogo w oddali nie widać i pobiegałem dalej.

Mijałem kolejne tabliczki. 18, 19, 20, 22. NIE, NIE, NIE. Teraz każdy może sobie wyobrazić, co tam sobie pod nosem powiedziałem. Nie było tabliczki z dwudziestym pierwszym kilometrem. Od razu pojawiła się ta oznaczona numerem dwadzieścia dwa. To, że byłem zdenerwowany, to mało powiedziane. Pomyślałem, że nie mogłem się pomylić, bo nie było gdzie. Nie miałem wyjścia i pognałem do mety mając nadzieję tylko, że nie wbiegnę pierwszy i nie zrobię z siebie idioty… Na szczęście, wbiegłem trzeci. Wielka ulga i fantastyczne uczucie. Start w górach i podium!

Dystans: 22,62 km. Czas: 1:40:17. Średnie tempo: 4:26 min/km. Miejsce trzecie.

Yippee-ki-yay, jakby to powiedział John McClane.

Pozostało mi się przebrać i poczekać na żonę. Ukończyła rywalizację na dziewiątym miejscu wśród kobiet, zadowolona, więc co mogę więcej powiedzieć : )

*

Żeby nie było zbyt pięknie, to przyszło do dekoracji… Trwało to milion minut. Zdążyłem trzy razy zmarznąć i osiem razy się zdenerwować. Nie sądziłem, że po tak pięknym biegu coś będzie w stanie mnie wyprowadzić z równowagi. Myliłem się. Do domu przywiozłem dwa puchary, oba za trzecie miejsce. Jeden w klasyfikacji wiekowej, drugi za miejsce w całym biegu. Nie wiem po co. Organizatorzy, jeśli to czytacie, to nie nagradzajcie w klasyfikacji wiekowej zawodników, którzy ukończyli bieg na podium w klasyfikacji generalnej, bo kolega, który zajął czwarte miejsce w tym przypadku wrócił do domu z niczym, chociaż się napracował jak wół.

*

Gdy już w końcu dostałem swój puchar, a nawet dwa, to byłem zadowolony i dumny. Nie spodziewałem się tego. Gdybym miał oceniać swoją formę przed biegiem, to w skali dziesięciopunktowej dałbym sobie czwórkę. Wiedziałem, że trochę sił będę miał, ale te podium w dużym stopniu zawdzięczam mocnej głowie.

*

Trasa była bardzo, bardzo biegowa. Nie było za bardzo gdzie się zatrzymać i sobie podejść, polecam serdecznie tamte okolice : )

Wszystkiego dobrego!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.