W połowie lat 90-tych nakręcono film z Michaelem Jordanem w roli głównej (to taki LeBron James dawnych czasów, tylko jeszcze trochę lepszy). I w tym filmie pojawili się kosmici, którzy wykradli umiejętności najlepszym koszykarzom z NBA. I ja czuję się ostatnio tak, jakby ci przybysze z kosmosu obniżyli nieco poprzeczkę i postanowili zabrać moje biegowe siły i umiejętności. Widocznie w kosmosie mają jakiś parkrun i nie chcą przesadzać z odstawieniem rywali. Tak w skrócie można opisać moje ostatnie biegowe zmagania.
Ale dzisiaj nie o tym, lecz o “mojej” imprezie, czyli Rodzinnym Biegu Czyste Miasto Gdańsk. Jako, że miało być rodzinnie, to wyruszyliśmy całym biegowym składem, Agnieszka, tata i ja, i około czterdzieści minut przed startem wyszliśmy z domu. Planowałem się lepiej rozgrzać, niż przed 54. Biegiem Westerplatte, ale z racji tego, że pojawiło się sporo znajomych twarzy, to część czasu przeznaczonego na rozgrzewkę po prostu przegadałem. W ostatnim wpisie pisałem o tym, że liczę na trzecie miejsce i z takim nastawieniem ruszyłem.
Pierwszy plan był taki – nie zagrzać się i ruszyć spokojnie, czyli w tempie około 3:50 min/km. Wyszło pięć sekund szybciej i… to był mój najszybszy kilometr, po którym ulokowałem się na czwartym miejscu i tak biegłem przez dłuższą część wyścigu. Nie cisnąłem, widziałem że trójka przede mną jest szybsza i raczej nie mam szans na rywalizację z nimi. W zasadzie już po 5 km widziałem, że dystans pomiędzy mną a kolejną dwójką, która biegła razem jest zbyt duży, abym mógł liczyć na podium. A siły coraz bardziej mnie opuszczały.
Teraz nieco o trasie. Znam ją doskonale, albo tak mi się wydawało. Przecież milion razy tutaj przebiegałem, z każdej strony i w każdym kierunku. Robiłem tutaj kilometrowe interwały, długie rozbiegania przed maratonem w tempie 4:00 min/km, czy ostatnio przebiegłem kilka parkrunów, dlatego wydawało mi się, że nic mnie nie zaskoczy. I to był błąd. Było naprawdę ciężko. I to niemal od samego początku. Nie wspominając już o dwóch podbiegach, które zabiły mnie tuż przed finiszem.
W drugiej części trasy najpierw minął mnie jeden rywal, potem drugi, a ja już ledwo przebierałem nogami. Kolejne kilometry pokonałem w 4:15, 4:09, 4:05, 4:16 i w końcu 4:35! Na szczycie przedostatniego podbiegu zbliżyłem się znacznie do zawodnika przede mną, ale byłem wyczerpany i już ledwo widziałem na oczy. Po raz pierwszy od dawna pomyślałem o tym, żeby się zatrzymać. Serio! Nie widziałem nikogo za sobą, tętno podskoczyło mi pod 190 i ledwo łapałem powietrze. Na metę wpadłem na oparach, ale jeszcze się uśmiechnąłem. Cieszyłem się, że ten bieg już się kończy. W końcu udało mi się zająć dobre, szóste miejsce.
Realnie miałem szansę na czwartą pozycję i może, w innych okolicznościach, by mi się udało, ale tym razem (albo po raz kolejny) nie miałem sił w drugiej części rywalizacji i wolałem odpuścić, żeby się nie “zajechać”. Szczęśliwie ukończyłem zmagania na trzecim miejscu w kategorii M20. Agnieszka była czwarta wśród kobiet i druga w klasyfikacji K20. Tata ukończył rywalizację w kategorii wiekowej tuż za podium, więc byliśmy blisko rodzinnego hat-tricka – ale wszystko jeszcze przed nami.
Przede mną jeszcze start w trzeciej edycji gdańskiego półmaratonu. I w ciągu kilku dni rozstrzygnie się, czy będzie to walka o złamanie 80 minut, czy przyjemna przebieżka na zakończenie sezonu. Wolałbym pobiec na 100% i powalczyć o nową życiówkę, ale jeśli nic się nie zmieni, to po prostu postawię na dobrą zabawę.
Wczoraj miałem zaplanowany trening, ale odpuściłem. Po prostu. Nie chciało mi się, nie miałem sił. Spędziłem za to miły dzień z żoną ; )
Foto główne: Alicja Niemiec.