Jak biegać w mieście, którego nie znasz – Karpacz

Pamiętacie historię mojego pierwszego podium? Jeśli nie, to Wam ją opowiem w dużym skrócie: zgubiłem się w lesie, po prostu pomyliłem trasę i zamiast ukończyć zawody w drugiej dziesiątce, to dobiegłem na trzecim miejscu. Jasne, że miałem wyrzuty sumienia. Mam je do dzisiaj. Ale pewnie dzisiaj też bym się zgubił. I najgorsze jest to, że nie ma dla mnie różnicy, czy biegam po mieście, czy po lesie. Moja orientacja w terenie jest na tak beznadziejnym poziomie, że bez mapy nie powinienem wybierać się w nieznane.

Raz udało mi się nawet zgubić w Gdańsku, biegło mi się tak dobrze, że w końcu nie wiedziałem gdzie jestem. Uratował mnie… rozkład jazdy autobusów i na tej podstawie byłem w stanie wrócić do domu. Jak wybrałem się w Warszawie na przebieżkę, to biegłem po prostej osiem kilometrów i tą samą drogą wróciłem do hotelu. Wybrałem najprostszą drogę, żeby przypadkiem nie musiało mnie szukać pół stolicy. Tak samo bym pewnie robił w każdym nieco większym mieście. W Karpaczu problem był inny. 38 kilometrów kwadratowych powierzchni to nie jest obszar, który mnie przeraża i powoduje, że muszę zabierać ze sobą mapę, albo chociaż telefon, który pomoże mi odnaleźć drogę. W Karpaczu problemem było ukształtowanie terenu.

Przyjechaliśmy na urlop, więc mieliśmy wypoczywać. Aktywnie. Zaliczyć większość wyższych szczytów w Karkonoszach, przynajmniej te położone w Polsce i jeśli się uda, to dodatkowo co nieco pobiegać. Zaczęliśmy od biegania, potem od wędrówki na Śnieżkę i to jednego dnia. Na szczęście tylko 7 kilometrów w tempie 5:34 min/km. Dwa dni później pół kilometra więcej w 30-stopniowym upale. Już wiedziałem, że mam dosyć biegania w ten sposób – pod górkę, z górki, pod górkę… i tak cały czas. W końcu wpadłem na najlepszy pomysł na świecie – w zasadzie w każdym mieście znajduje się stadion. Najczęściej z bieżnią. Więc trzeba było go tylko znaleźć i sprawdzić, czy da się na nim biegać. Udało się. Była bieżnia, oczywiście na tartan nie było co liczyć, ale najważniejsze, że było równo, płasko i odliczone +/- 400 metrów. W ten sposób na dwóch kolejnych treningach można było wprowadzić elementy szybkościowe. Nawet udało mi się zrobić mały sprawdzian na mocno zmęczonych nogach i 3 km przebiegłem poniżej 12 minut. Może nie rewelacyjnie, ale specjalnie się nie grzałem, miałem duże rezerwy i kilkaset metrów chodzenia pod górę. Miło być jednak poczuć prędkość!

Moja rada jest więc bardzo prosta. Jeśli znajdujecie się w miejscu, którego nie znacie i chcecie zrobić dobry jakościowo trening, to znajdźcie stadion. Wiem, że bieganie 400-metrowych odcinków w kółko jest nudne, szczególnie jeśli planujecie dłuższe wybieganie. Ale macie chociaż gwarancję, że się nie zgubicie i poczujecie trochę wiatru we włosach.

Dlaczego nie biegaliśmy po górach? Bo nie mieliśmy na to sił :- )

Ale mimo wszystko mam ochotę na wrócić w Karkonosze i zapoznać się biegowo z każdą górką, na której byliśmy. Na przetarcie powinienem się jednak zmierzyć z trójmiejską wersją górskiego biegu, czyli TUT’em (Trójmiejski Ultra Trail), którego zimowa edycja już 18 lutego.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.