Właściwie mógłby to być pean pochwalny dla Agnieszki i jej kuchni. Bo najprostszą drogą do odstawienia przeze mnie mięsa było po prostu to, że moja żona ma fenomenalną wyobraźnie kulinarną. Ale na starcie chciałbym rozwiać wszelkie wątpliwości. Jestem zdrowy i nic mi nie dolega. Nie była i nie jest, to też aluzja ze strony mojej lepszej połówki, czy kogokolwiek z mojego otoczenia. Po prostu jak wróciliśmy z urlopu, to powiedziałem Agnieszce: – A może we wrześniu nie będę jadł mięsa?
No i minął miesiąc, mija właśnie drugi i co? I wciąż żyje. Wciąż mam się dobrze. Wciąż mam siłę biegać. No, ale może po kolei.
Agnieszka nie je mięsa od dawna, na pewno jak się poznaliśmy to już nie jadła – więc ponad pięć lat. I tak, jak ja przeglądam strony o bieganiu, treningu, sporcie, tak ona wertuje setki blogów kulinarnych. I zawsze wie, co wyczarować, aby było smacznie, zdrowo i fit. Przez lata, gotując coś dla mnie, sobie robiła wersję wege. Więc teraz jest łatwiej. W domu mamy pięć rodzajów kaszy, cztery makaronów, sześć różnych mąk, soczewicę, ciecierzycę itp. I najlepsze jest to, że ze wszystkiego korzystamy :- )
Jak zdarza się, że muszę zrobić obiad, to obecnie są trzy opcje:
1) Stek z tuńczyka+ pieczone bataty + warzywa,
2) Filet z łososia upieczony w piekarniku + ryż/kasza + warzywa,
3) Makaron ze szpinakiem.
Oczywiście przez te miesiące i lata, podpatrując moją żonę wiele się nauczyłem. I tak też potrafię zrobić np. hummus. I mam wrażenie, że poradziłbym sobie bez przepisu. Mimo wszystko w kuchni jestem gościem i zarazem intruzem. Głównie w niej przeszkadzam. Więc jak Aga tam wpada i chce coś na szybko “ogarnąć”, to najczęściej biorę na spacer psa. Co najwyżej mogę zapełnić zmywarkę i ją wyładować ;- )
A tak już całkiem na serio, to moje przejście na wegetarianizm nie było szokiem dla organizmu. Od bardzo dawna nie jemy wędlin i kiełbas, a mięsny obiad nie był czymś, bez czego nie potrafiłem sobie poradzić. Nawet bez tego postanowienia dosyć często jadłem kotlety warzywne, czy specjalność zakładu – naleśniki. Nie jestem też na pewno zakładnikiem diety bezmięsnej. Nie stoi za tym światopogląd, lecz tylko i wyłącznie moje widzimisię.
Chwilę zwątpienia miałem po 54. Biegu Westerplatte, kiedy zamiast walczyć o wynik poniżej 37 minut, to skończyłem z czasem 37:47. Mimo wszystko chciałem wrzesień dociągnąć do końca. Udało się. Po miesiącu wciąż nie czułem potrzeby jedzenia mięsa, więc kontynuowałem dietę. I wynik 1:21:44 w półmaratonie potwierdził, że nie była to zła decyzja. Udało mi się zrzucić kilka kilogramów i ustabilizować wagę w okolicy 76-77 kilogramów. Myślę, że teraz jest trochę więcej masy, ale gdy wrócę do biegania i znowu wskoczę na odpowiednie tory, to uda mi się wrócić do tej wagi, a może nawet jeszcze trochę zjechać i docelowo nie dźwigać więcej niż 74 kg.
A wracając do mojej żony i jej potraw, to może po prostu wrzucę kilka zdjęć na potwierdzenie moich słów.
Żeby zachować spójność tekstu, to tytuły są bardzo ubogie. Absolutnie numerem jeden są brokułowe kotlety – aż brak słów!