Moment, w którym stoisz na podium, to coś niesamowitego. Do tej pory udało mi się raz ukończyć zawody w pierwszej trójce, zainkasować dwa puchary (również za TOP3 w kategorii wiekowej), na dodatek Agnieszka zakończyła ten sam bieg z takim samym łupem, ale… już raz zająłem trzecie miejsce i to na dodatek w moich drugich zawodach – to jest właśnie historia tego biegu. Historia, którą zna garstka ludzi i to w większości rodzina, która za każdym razem dobrze się bawi, gdy z żoną ją opowiadamy.
Właściwie, to miałem na tym biegu być fotografem – ale moja duma mi na to nie pozwoliła. Ja mam być fotografem? Hola, hola, przecież od trzech miesięcy sam biegam, więc nie ma takiej opcji – startuję! CROSS półmaraton, wyścig kameralny, niecałe sto osób na liście startowej, w tym ja. Żeby było śmiesznie to dwa dni przed biegiem po raz pierwszy zrobiłem 15 kilometrów, żeby sprawdzić, czy ja w ogóle mam szansę dotrzeć do mety. Pogoda była jak na drugą połowę lipca przystało – słoneczna i upalna.
Pierwsze kilometry bez historii. Biegnę, póki mogę, nawet pod górę. Jestem w okolicy piętnastego miejsca i raczej nie zapowiada się, żebym kogoś wyprzedził, ale też nikogo za mną nie widać, więc nie muszę szarżować. I tego nie robię. Raczej zwalniam, bo podbiegi coraz dłuższe i coraz bardziej strome. Momentami idę, inaczej się nie da i tak do osiemnastego kilometra. W górę i w dół, po płaskim i z góry biegnę, pod górę wchodzę. I nagle dobiegam do rozwidlenia – opcje są dwie, w lewo albo w prawo. Jestem już potwornie zmęczony i wybieram drugą możliwość i po kilkuset metrach wiem, że się pomyliłem. Na swoje usprawiedliwienie powiem, że to nie był bieg tak oznaczony jak Trójmiejski Ultra Trail, na którym co 10-20 metrów były taśmy oznaczające trasę (nie biegłem, ale dzień przed zawodami akurat spacerowaliśmy po lesie i byłem pod wrażeniem świetnej pracy organizatorów). Powinienem zawrócić, ale jest 30 stopni, a ja mam zimne poty! Wydaję mi się, że umieram i pragnę po prostu znaleźć się już na mecie i napić się chociaż łyka wody, bo do tej pory nie miałem okazji. Jest mi cholernie zimno, trzęsę się i mam wszystkiego dosyć, biegnę dalej. Przy pierwszej możliwości zbiegam i lecę do drogi głównej, z której chyba będzie mi najłatwiej trafić na metę. I tak właśnie się dzieję, po drodze jeszcze zaliczam zjazd na tyłku przez jakieś zarośla. Człapię, cały czas się trzęsę. Widzę metę, więc przyspieszam i bach! Jestem i to trzeci! Jestem w szoku. Moja żona również i teściowa (cholernie brzydko to słowo brzmi) też. Chwilę po mnie na metę wpadają kolejni zawodnicy, tylko okazuje się, że wbiegają z innej strony niż ja, ale wszyscy są tak zmęczeni, że nikt nawet nie zwraca na to uwagi. Raczej wszyscy się cieszą, że to już koniec tej mordęgi.
Ledwo mówię, ale opowiadam Agnieszce historię tego biegu. Przez kolejną godzinę otumaniony patrzę przed siebie. Pewnie wyglądam jakby mi się coś w głowie poprzestawiało, ale pewnie też nie ja jedyny. Dopiero po tym czasie jestem w stanie się ruszyć. Cieszę się, że udało mi się dotrzeć do mety. W ogóle nie bylem przygotowany na to, co mnie spotkało. No i cholera byłem trzeci!
Po tym jak doszedłem do siebie (czyli kolejnego dnia) skontaktowałem się z organizatorami i przedstawiłem sytuację. Jako, że to był bieg koleżeński (bez oficjalnie mierzonej trasy, pucharów i nagród finansowych), to nikt nie zgłosił uwag i się rozeszło, a w wynikach wciąż widnieje jako trzeci zawodnik tego biegu. Oczywiście teraz to jest śmieszne, ale wtedy czułem się z tym źle, a jeszcze gorzej czuło się moje ciało. Nigdy wcześniej, ani nigdy później nie zaliczyłem na biegu takiego fizycznego i psychicznego dramatu.
Żeby było śmieszniej to w tym biegu startowała moja koleżanka, która później mi gratulowała świetnego wyniku. Chyba się nie przyznałem, z czego to wynikało. Więc robię to teraz. Od razu mi lżej : )
Skończyłem z czasem 02:06:42. To był mój pierwszy półmaraton. Nie ma szans, żebym go zapomniał. Rodzina mi nie pozwoli… : )