Zróbmy to szybko i bezboleśnie. Nie ma szans, żebym nie pobiegł szybciej niż dwa lata temu – myślałem. Nie brałem pod uwagę innego scenariusza. Nie byłem na taką ewentualność przygotowany. Rozpoczynając ostatni kilometr byłem pewien, że skończę poniżej 36:30, co mnie satysfakcjonowało. Więc gdy wbiegłem na ostatnią prostą i zobaczyłem zegar odliczający kolejne sekundy do granicy trzydziestu siedmiu minut byłem w szoku. Kur*a mać, pomyślałem przekraczając linię mety. Spojrzałem na swojego Polara. Na Agnieszkę. Na Polara. Na Agnieszkę. 00:36:54. Nawet biorąc pod uwagę to, że nie startowałem z pierwszej linii, nie było szans nawet na nowy rekord życiowy.
Po przekroczeniu linii mety zatrzymałem zegarek, wziąłem dwa głębsze wdechy i byłem gotowy do dalszego biegu. A nie powinienem. Powinienem paść na pysk i na miękkich nogach błagalnym wzrokiem przywoływać żonę, bo nie jestem w stanie już się podnieść. Tymczasem piętnaście minut po biegu wychodziłem z hali AmberExpo i już myślałem, czy do lasu jedziemy na 7:00, czy na 8:00, bo jak jutro nie pobiegam, to zwariuję.
Pogoda była idealna, warunki były świetne, trasa prawie płaska – wszystko więc sprzyjało szybkiemu i przyjemnemu bieganiu. I dla mnie tak właśnie było: szybko i przyjemnie. Ani przez moment nie czułem się zagotowany, właściwie przez cały czas miałem wrażenie, że wszystko mam pod kontrolą. Oczywiście, pierwszy kilometr był delikatnie szybszy, niż powinien, ale tylko nieznacznie (3’35”). Oczywiście w środku była chwila zadyszki (3’51”), ale ostatnie dwa kilometry były właśnie takie, jakie powinny być – czyli najszybsze (3’35” i 3’33”). Więc gdzie popełniłem błąd?
Zgubiła mnie pycha. Byłem tak pewien, że się uda, że nie wpadłem na to, żeby dać z siebie 120%, a nie 90%. A wrażenie mam takie, że ani przez chwilę nie podjąłem ryzyka.
I na tym mógłbym skończyć. Serio. Nie mogę mieć do nikogo pretensji poza samym sobą. Byłem po prostu przekonany, że MUSI mi się udać.
Mogę narzekać, że nie miałem z kim współpracować i większość dystansu pokonałem sam (trzeba było jechać w poniedziałek do Gdyni na Bieg Niepodległości, to byś miał z kim biec).
Mogę narzekać, że zaufałem technologii i biegłem przekonany, że gdy wybije dziesiąty kilometr na zegarku to będę na mecie (i tak właśnie myślałem).
Mogę narzekać, że wybrałem sfatygowane Brooksy, które chciałem “dobić” i wyrzucić po biegu, zamiast zdecydować się na SolarBoosty, albo Kalenji Race.
Mogę narzekać na brak znaczników po każdym przebiegniętym kilometrze.
I jeszcze na pewno znalazłbym kilka wymówek, ale największą winę mam w sobie. Nie jestem zły na wynik, już nie. Jestem rozczarowany tym, że nie potrafiłem dać z siebie 100%.
*
Nie wiem, czy żona chciała, żebym się nie przejmował (bo trochę się przejmowałem), ale powiedziała, że może nie przestawiłem się z trybu ultra i stąd to uczucie biegowego komfortu. I czym dłużej o tym myślę, tym bardziej uważam, że ma rację. Bałem się doprowadzić do sytuacji, w której jedynie serducho popycha mnie w kierunku mety.
*
Dziękuję każdemu, kto w komentarzach wrócił do mojego ostatniego wpisu. Za każdą szyderę też. Należy mi się.
Jak to napisała wczoraj na swoim instagramie Dominika Stelmach – Nic tak nie dodaje skrzydeł, jak kop w dupę. A jak czuję, że właśnie dostałem kopa.
*
00:36:53 i 10. miejsce. Będę chciał się jeszcze odkuć na parkrunie.
PS. Nie patrzcie na międzyczas z piątki na STS Timing. Nie ma szans, żeby mata była położona dokładnie w połowie trasy. Żeby tak było musiałaby być położona za nawrotką, a była przed i to dobre kilka(dziesiąt) metrów.