Tak jak Kopernik “usadził” Słońce w centrum wszechświata, tak ja na moment w centrum mojego biegowego świata umieściłem Kopernika. Dokładnie Nocną Dychę Kopernika. Poprzedni tydzień był w 100% podporządkowany tej imprezie, a mimo to wpadło najwięcej kilometrów od czterech tygodni, co w perspektywie zbliżającego się wielkimi krokami biegu Pomerenia Trail na pewno cieszy.
Nim przejdę do podsumowania, to dwa słowa o odpoczynku. Boję się, że zrobię jeden trening za mało, że będzie mi brakowało wytrzymałości, prędkości, siły. Ostatnie tygodnie pokazały mi jednak, że nie ma czego się bać i lepiej zrobić jeden trening za mało, niż jeden za dużo. Po trzech tygodniach w pierwszym zakresie zrobiłem jedną mocną jednostkę, która mi miała pokazać, w którym miejscu jestem i czy będę w stanie z obecnego stanu rzeczy coś nabiegać. I pyk, trening wszedł elegancko. Potem się nie forsowałem i na zawodach ponownie pyk, wszystko zagrało. Żeby nie było, nie mam zamiaru teraz leżeć plackiem i się regenerować, ale na pewno w końcowej fazie przygotowań do czekających mnie 65 kilometrów wezmę to pod uwagę. Już kiedyś zapomniałem o odpowiedniej regeneracji i byłem strasznie niepocieszony po 4. Gdańsk Maratonie.
Na pytanie jak będzie w sobotę próbowałem sobie odpowiedzieć we wtorek (13 km, a w tym 6x1km). Pierwszy tysiąc w 3’43”, kolejne szybciej, a ostatni w 3’24”. Nie powiem, że się nie zmęczyłem, ale miałem sporo zapasu. Myślę, że spokojnie bym dorzucił kolejne cztery powtórzenia w dobry,m tempie. Ale to nie był na to czas. Miało być szybko i było. Miało mi dodać pewności siebie i dodało…
Ale w środę już nie było tak wesoło. Nogi ciężkie, chęci brak, ale jak ruszyłem to z każdym kilometrem było lepiej. Poświęciłem kilka minut na skipy i zrobiłem osiem krótkich podbiegów nieco szybciej. W sumie wpadło 12 kilometrów w tempie 4’39”.
Mam wrażenie, że kluczowym dniem tygodnia był czwartek. Popełniliśmy z Agnieszką bardzo ciekawy zabieg i zamiast iść rano, to wybraliśmy się na trening pierwszy raz od dawna pod wieczór, kończyliśmy kilka minut po dwudziestej, czyli mniej o godzinie, o której mieliśmy startować w Toruniu. Każde z nas zrobiło 10×200 w swoim tempie. Ja niezbyt szybko, ale starałem się po prostu szukać luzu i wydłużać krok. Nie chciałem się zajechać, tylko lekko pobudzić. Poświęciliśmy na bieganie godzinkę i to miała być ostatnia godzina przed startem.
Nie będę po raz kolejny powtarzał, co robiłem w sobotę. Nie będę jak pan spiker z Torunia i po raz szósty nie powtórzę, ile nabiegałem, a gdyby ktoś przegapił relację z Nocnej Dychy Kopernika, to jeszcze można nadrobić.
Niedzielną leśną czternastą wydłużyłem sobie regenerację o kolejne dwa dni. I tylko tyle mam do powiedzenia. Jak już chcieliśmy pobiegać, to trzeba było lecieć nad Iten i zrobić 8 kilometrów, a tak zaliczyliśmy kilka górek, dobiłem mięśnie i jeszcze dzisiaj czułem delikatny dyskomfort. A Aga mnie podpuszczała, żeby zrobić 20 kilometrów… Widać kto jest na fali ;- )
63,25 km. Dziewiąty tydzień bez treningu siłowego.
Zdrowia!