nie interesują mnie – takie oto słowa padają w jednej z reklam. I tak sobie myślę, że wielu z Was właśnie kończy ten sezon i powoli myśli o kolejnym. Oglądacie kalendarz biegów, sprawdzacie terminy, limity uczestników, limity na punktach kontrolnych i zastanawiacie się, czy się zapisywać już teraz, czy może jeszcze poczekać.
Ja mam podobnie. W zasadzie już docelową imprezę na wiosnę wybrałem – mistrzostwa świata w półmaratonie w Gdyni. Biegałem w pierwszej i drugiej edycji tej imprezy. Najpierw nabiegałem 1:22:08, rok później 1:20:35 i to jest wciąż moim najlepszym wynikiem w półmaratonie, więc nie interesuję mnie nic innego, jak poprawienie tego rezultatu i złamanie bariery godziny i dwudziestu minut (cel minimalny, ale nie będę wchodził w szczegóły).
Rozważam (albo rozważałem) też start w Trójmiejskim Ultra Tracku. I bang. Kilka dni temu pojawiła się informacja, że miejsca na najdłuższym dystansie się skończyły. Finito. Z jednej strony to bardzo dobra wiadomość dla organizatorów, jest popyt, jest podaż – wszystko ładnie, pięknie. Z drugiej, dla takich ananasów jak ja, to jednak wiadomość mniej dobra, bo ja bym chętnie poczekał do początku lutego. Sprawdził, czy się nadaję do czegoś innego, niż pchanie karuzeli, sprawdził prognozy pogody i się zapisał, jeśli nie będzie śniegu po kolana. Ja nie chcę na TUT walczyć o życie i zastanawiać się, czy kolejny krok nie będzie ostatnim. Chcę się ścigać. I nie chcę na pierwszej imprezie w sezonie skończyć w rowie, szukając nogi i zastanawiać się, czy początek nie okazał się końcem. Nie lubię zimy, nie miałbym ochoty na 68 kilometrów w temperaturze minus osiem stopni. Dlatego się nie zapisałem, ale gdybym miał pewność, że będzie osiem na plusie i w trójmiejskim lesie zaznam wiosennej aury, to panie i panowie, jestem, biegnę, trzymajcie mi miejsce, chłodźcie piwo na mecie!
Z perspektywy amatora czuję lekki niepokój, gdy zapisy na bieg (w którym rozważam udział) startują niemal na rok przed imprezą i z każdym kolejnym dniem na liście startowej jest coraz mniej miejsc. W tym przypadku dość bezpiecznie się mają duże, komercyjne maratony odbywające się w największych miastach w Polsce, bo tutaj problemem jest raczej w ostatnich latach wypełnienie listy startowej, niż obawa, że zabraknie miejsc dla wszystkich chętnych. Taka ironia losu.
I mimo moich obaw, to jednak na miejscu organizatora korzystałbym tak samo, startował z zapisami i cieszył się każdego dnia z popularności biegu. A dla takich niezdecydowanych jak ja, miałbym jedną wiadomość: chłopie, tu nie ma co myśleć, tu trzeba się zapisywać, przygotowywać i biegać!
Ale kto nigdy nie wystąpił w biegu, na który się zapisał niech pierwszy rzuci kamieniem! Mi się zdarzyło dwa razy. Raz zmogła mnie choroba, raz głupota (nie zdążyliśmy odebrać pakietu startowego na czas, wyobraźcie sobie w jakiej atmosferze wracaliśmy do domu!). I pewnie kilka imprez przeleciało mi przed nosem, bo zwlekałem z zapisami.
Jak już jesteśmy przy limitach, to drugi sygnał jaki się pojawia na imprezach – czemu są limity czasu na punktach kontrolnych i na mecie?! Akurat to dotyczy biegów ultra, chociaż i na ulicznych imprezach pojawiają się tacy, którzy do końca drżą o zmieszczenie się w limicie czasu. Drodzy moi, są po to, żebyśmy się nie zabili. I żeby organizatorzy mogli w spokoju wrócić do domu. Pamiętajcie, nie musicie startować we wszystkich imprezach, jakie są w okolicy. I każdemu organizatorowi mocno kibicuję i trzymam kciuki za śrubowanie (do granic rozsądku) tych limitów. Po pierwsze – to dla Waszego bezpieczeństwa (i chyba nie muszę tego tłumaczyć). Po drugie – organizatorzy i wolontariusze też kiedyś chcieliby wrócić do domów.
Czyżby jednak ograniczenia i limity interesowały mnie? : )
Foto główne: FB TUT.