Nie chciało mi się pisać relacji w sobotę tuż po biegu, chociaż miałem czas. W niedzielę go nie miałem, a wczoraj Tomek i Antoni wrzucali swoje teksty o maratonie poznańskim, więc nie było szans przebicia się. Zostawiłem więc sobie relację na dzisiaj.
Tomek Kaszkur pojechał do Poznania, więc zabrakło etatowego korespondenta ze zbiornika, pozwólcie więc, że wzorem starszego kolegi wrzucę kilka statystyk:
To by było na tyle 🙂
Ja wygrałem, drugi był Damian Dino, który o jedną sekundę pobił swój dotychczasowy najlepszy wynik.
Dla mnie był to kolejny ciężki bieg w tygodniu, wcześniej zaliczyłem już:
Właściwie to wziąłem ze sobą parkrunowy token na wszelki wypadek, gdybym jednak wpadł na pomysł wzięcia udziału. Wychodząc z domu nie byłem tego pewien. W końcu kilka minut przed startem zatrzymałem się i postanowiłem jednak wystartować. Szukałem Tomka Bagińskiego, bo byłem niemal na 100% pewien, że będzie. Nie było go i potem mnie zrugał, że nic mu nie powiedziałem…
O 9:00 wystartowaliśmy. Nie chciałem na pierwszym kilometrze się zajechać, więc nawet nie zacząłem z pierwszej linii. Nogi oczywiście rwały do przodu, więc musiałem hamować. Pierwszy kilometr wyszedł w 3’42”, kilkanaście metrów przede mną biegł Damian i ta jego przewaga utrzymywała się do połowy “małego” zbiornika. Wtedy ten dystans zaczął się zmniejszać, aż na niecały kilometr przed końcem go dogoniłem i po chwili wyprzedziłem. Myślałem, że jest po zawodach i będę mógł spokojnie dowieźć pierwsze miejsce do mety. Niestety cały czas słyszałem jego oddech za swoimi plecami, więc musiałem się natrudzić. Autolapa mam od wielu miesięcy ustawionego na 500 metrów, więc tak – przedostatnią pięćsetkę zrobiłem w 1’43” (tempo 3’26”), a ostatnią w 1’39” (3’18”). Po przekroczeniu linii mety potrzebowałem dłuższej chwili, żeby dojść do siebie.
Wynik: 18:08.
Nie wiem, czy to dobrze, czy źle. Kilka tygodni temu pobiegłem 30 sekund szybciej i byłem zdecydowanie mniej zmęczony – więc powinienem powiedzieć, że to źle. Ale tak naprawdę to wynik po dwóch tygodniach roztrenowania, trzech tygodniach pracy i na mocno zajechanych nogach, więc całkiem dobrze to wygląda.
*
Mam małe obawy odnośnie startu 16 listopada. Niby to prawie miesiąc, ale mam wrażenie, że zabraknie mi dwóch tygodni dobrego treningu, żeby wyraźnie się zbliżyć do trzydziestu sześciu minut. Ale nie będę się spinał. Trójkę łamałem tydzień po weselu, na którym bawiłem się do samego rana, “nie oszczędzałem” się i obudziłem się ze spuchniętą kostką, więc będzie dobrze.
Idę robić hummus. Do usłyszenia!