Nim usiadłem do tego wpisu, to przeczytałem sobie dwie moje ostatnie relacje z biegów ultra – z TriCity Trail 2019 i IV Ultramaratonu Kaszubska Poniewierka – i muszę przyznać, że zawiesiłem sobie poprzeczkę bardzo wysoko. Miło było wrócić do tych tekstów, uśmiechnąłem się czytając komentarze na blogu, bo w jednym Damian pytał, czy za rok powtórka, a UKP Team napisał: (…) jeśli kolejna edycja dojdzie do skutku (…). Czyżby coś przeczuwali? Miejmy nadzieję, że za rok kolejna edycja jednak do skutku dojdzie, a ja w niej wystartuję i będę mógł to znowu opisać, a tymczasem zapraszam na relację z Pomerania Trail. Z biegu, którego nie planowałem, a który mnie sponiewierał jak żaden inny.
Jedziemy po Andrzeja
Nie ma ultra bez Andrzeja. To on mnie zaraził biegami w terenie, to on mnie namawia na kolejne starty, to on teraz mi wbija do głowy, że musimy koniecznie jechać w Polskę w pogoni za jakąś ultraprzygodą. I w momencie, gdy pierwszy raz pomyślałem, że może by pobiec w Pomerania Trail, to napisał mi smsa, że jest taki bieg w okolicy i może warto jechać. No to pojechaliśmy.
W drodze do Luzina mijaliśmy rodzinne strony Andrzeja, więc niczym Krystyna Czubówna opowiadał nam różne historię ze swojej młodości. Świetny przewodnik, który nie pozwalał zasnąć za kółkiem. A spać mi się chciało okrutnie. Noc poprzedzającą biegam wspominam średnio, przespałem może pięć godzin. Chyba się po prostu stresowałem… obudziłem się zmęczony, półprzytomny, a pogoda nie pomagała. Dobrze, że dzień wcześniej z Agą przygotowaliśmy sobie cały ekwipunek i spokojnie mogliśmy się ogarnąć.
Na miejscu byliśmy czterdzieści pięć minut przed startem, więc był czas na trochę śmieszków, toaletę i spokojne odebranie trackerów. Chwilę przed ósmą weszliśmy z Agą do strefy startowej i poczułem, że zbyt długo musiałem czekać na kolejne ultra…
0 – 20 km (1:45:18, średnie tempo: 5’15”)
Wystartowaliśmy. Dość szybko zostaliśmy z przodu w pięcioosobowym składzie. Biegło się lekko, swobodnie i szybko. Po czterech kilometrach na zegarku zobaczyłem średnie tempo koło 4:30 min/km, ale wtedy zaczęły się góry. Do przodu wyrwał Roman Elwart i zostaliśmy we czterech. Dobiegliśmy do pierwszego punktu żywieniowego w takim składzie i tam się dowiedzieliśmy, że pan Elwart zgubił trasę. Po chwili odpadł Grzesiek Kropidłowski (jeśli się nie mylę, to będziecie mogli go poznać w najbliższym odcinku Ninja Warrior) i było już nas tylko trzech. Nie wiem kiedy, ale na pewno przed dwudziestym kilometrem zgubiliśmy Jakuba Gepperta i na czele zostałem z Mateuszem Jelińskim. Spodziewałem się tego, że z Mateuszem będę miał okazję wymienić na trasie kilka słów, ale nie spodziewałem się tego, że będziemy wtedy na czele wyścigu (przynajmniej tak nam się wydawało)…
20 kilometr – panie Bagiński, ratuj!
Wciąż się biegło elegancko, wciąż nic nie przeszkadzało, aż tu nagle współpracy odmówił Garmin! Shit! Zeszłoroczne doświadczenia kolegów podpowiadały, że bez tracka może być ciężko, bo trasa była wtedy oznaczona bardzo słabo (w tym roku było świetnie, ale o tym może więcej na końcu), więc postanowiłem zadzwonić do Tomka Bagińskiego. Żebyście usłyszeli jego zdziwienie w głosie! Ja się trochę uśmiałem, chociaż do śmiechu mi nie było, bo Garmin się zawiesił, koniec i kropka, nie mogłem zmienić widoku i jedynie widziałem czas, w którym przekroczyliśmy dwudziesty kilometr.
Jako, że Tomek też ma Garmina FR245, to był pierwszą osobą, która przyszła mi do głowy w chwili kryzysu. No i się nie pomyliłem, po dwóch minutach dostałem dokładną instrukcję, co zrobić, żeby zresetować zegarek. Udało się bez problemu, ale mimo wszystko nie mogłem ponownie z zegarka korzystać, bo nie chciał złapać GPS-a. Postanowiłem, że nie będę z nim walczył i skupię się na pilnowaniu trasy.
Do 36 km (1:31:01, średnie tempo: 5’41”)
Do drugiego punktu odżywczego dobiegliśmy razem z Mateuszem. Napiłem się coli (chyba jeszcze nigdy mi tak nie smakowała), napełniłem flaski i ruszyliśmy przed siebie. Żeby nie było zbyt miło, to po chwili wyprzedził nas pociąg ekspresowy do Luzina z numerem 111. Był to zwycięzca biegu – Arek Ostaszewski.
Szczerze… opadła mi kopara. Myślałem, że to jakiś żart i że ktoś się zgubił. Nie mogłem uwierzyć, że w połowie dystansu zawodnik z drugiej grupy, odrobił do mnie piętnaście minut. Nim się z tego otrząsnąłem, to po chwili minął mnie drugi zawodnik, również z drugiej fali. Jeśli napiszę, że się zdenerwowałem, to będzie to bardzo delikatnie stwierdzenie…
Za drugim kolegą się “zabrałem” i próbowałem utrzymać jak najdłużej go w zasięgu wzroku. Ta walka z góry była skazana na niepowodzenie, ale udało mi się odskoczyć Mateuszowi.
Ostatnie 27 kilometrów (2:44:27, średnie tempo: 6’02”)
Byłem sam, więc pomyślałem, że spróbuję uruchomić Garmina i będę chociaż wiedział, ile mam do mety i w jakim tempie biegnę. Udało się. To był pozytywny akcent, ponownie odpaliłem tracka i po chwili widziałem, że jeszcze trochę kilometrów przede mną.
W końcu przyszedł kryzys. Akurat w najgorszej chwili “złapali” mnie na trasie Wojtek Kuźniar i Marcin Zawaluk, którzy w dobrym tempie przemierzali trasę 43 km. Miałem kolkę, i to w kilku miejscach na raz. Już nawet nie mogłem biec. Musiałem się zatrzymać i trochę sobie pokrzyczeć, hehe. Wcale od tego mi nie było lepiej, ale znowu spróbowałem wrócić do biegu. Nie było mi wcale dobrze, czułem też napięcie w mięśniach uda – dwu- i czterogłowym. W zasadzie to czekałem tylko na “wyrok”, aż nastąpi kumulacja i mnie poskłada – kolka plus skurcze. No i tak czekałem, czekałem i finalnie się nie doczekałem.
Doczłapałem do trzeciego punktu odżywczego, gdzie na nogi postawiła mnie cola, tam też spotkałem się ponownie z Mateuszem i to mi pozwoliło się zmobilizować. Dziękuję w tym miejscu Arturowi i ekipie z trasy 25 km, że nie pozwolili mi zbłądzić, bo w tym amoku pobiegłem w zupełnie inną stronę. Ruszyłem żwawo i jakby szybciej. Po drodze minął mnie kolejny zawodnik, który wystartował w drugiej fali, znowu przyjąłem taktykę rzepa na psim ogonie i trochę wykorzystałem jego świeżość, żeby podgonić, ale na podbiegu musiałem przejść do marszu.
Przed metą wyprzedziło mnie jeszcze dwóch zawodników, którzy startowali z piętnastominutową stratą, więc nie liczyłem na jakiś rewelacyjny wynik. Wiedziałem, że nie będę wyżej niż szósty…
Meta (63 km, 6:01:46, średnie tempo: 5’43”)
Wpadłem na metę dość mocno oszołomiony. I chyba trochę jednak rozczarowany, że nie mogę liczyć na więcej, niż szóste miejsce. Właściwie to wtedy miałem nadzieję, że zmieszczę się w TOP10. Ale nie chciałem się denerwować i poszedłem do auta przebrać się, bo byłem cały mokry i obolały. Spotkałem jeszcze na parkingu Piotrka Pędziszewskiego, ale z naszej rozmowy niewiele pamiętam… Haha. Miałem dość. Dopiero po kilkunastu minutach doszedłem do siebie i wróciłem do strefy startu/mety.
Tam już było fajnie. Były piąteczki, były śmieszki, było oczekiwanie na kolejnych zawodników na mecie, było oczekiwanie na początek meczu Igi Świątek, było po prostu normalnie! Tak bardzo tej normalności w obecnych czasach potrzebuję, że chyba zawody biegowe są najlepszym na to sposobem. I dlatego wielkie dzięki dla wszystkich, którzy tę normalność tworzyli.
Finalnie byłem siódmy i zająłem drugie miejsce w kategorii wiekowej. Przed biegiem liczyłem na trochę więcej, w trakcie, gdy mijali mnie kolejni zawodnicy z drugiej grupy, to marzyłem o tym siódmym miejscu. Na chłodno oceniam swój występ bardzo pozytywnie i wiem, że nie da się biegać bardzo dobrego ultra, biegając taki dystans raz w roku. Oczywiście, to nie był zły bieg w moim wykonaniu, ale brakuje kilometrów wybieganych na zawodach. Jak mam zrobić krok w przód, to muszę biegać ultra, co dwa, trzy miesiące. Pewnie to jeszcze niebawem rozwinę, ale mam nadzieję, że wszyscy wiedzą o co mi chodzi.
Agnieszka była piąta i swoją kategorię wiekową wygrała. Na trasie spędziła 6 godzin 48 minut i 38 sekund. Jak zawsze duma : ) Ale chyba się zmęczyła, bo zapytała tylko po biegu, czy mogę prowadzić…
Organizacja
Tragiczny medal. Serio. W skali od 1 do 10, to takie 2 na zachętę. Za to bardzo fajne statuetki, takiej jeszcze nie miałem ;- )
W moim odczuciu jedzenie na punktach żywieniowych też nie było zachęcające, ale od większości, z którymi na ten temat rozmawiałem słyszałem same dobre słowa, więc wychodzę z założenia, że byłem wyjątkiem. Ale naprawdę liczyłem na pomarańczę. Bardzo jej potrzebowałem na drugim punkcie żywieniowym.
Oznaczenie trasy bajka, 10/10. Jeśli ktoś się zgubił to tylko i wyłącznie przez swoją nieuwagę. Było idealnie. W jednym miejscu miałem moment zawahania, zabrało mi jednej taśmy więcej, ale naprawdę ciężko było się zgubić.
Rewelacyjna trasa – ciężka, wszechstronna, ale poprowadzona bardzo ciekawie i co dla mnie ważne, nie było biegania przez żadne krzaki, czy chaszcze, co moim zdaniem jest zupełnie niepotrzebne na tego typu biegach.
Jak na te ciężkie czasy, to mega pozytywnie odbieram ten bieg. Chętnie wrócę w przyszłym roku!
PS. Niech o zdrowiu pozostawionym na trasie świadczy fakt, że jeszcze dzisiaj zejście po schodach nie jest takie łatwe.