Pomerania Trail 2021 [relacja]

Do takich relacji zasiada się z przyjemnością. Można sobie zrobić herbatki, bez cukru, z cytrynką… i zacząć pisać. A powinno być i jest, o czym, bo Pomerania Trail wyrasta na jedną z najlepszych trailowych imprez w regionie. Ale może już w leadzie wspomnę o tych tragicznych medalach, które nijak nie idą w parze z całą otoczką, organizacją i atmosferą, co by później było tylko miło i przyjemnie? Tak więc jedyne co bym poprawił to medal, bo jest przykry, śmieszny i… na samym końcu tekstu znajdziecie jego porównanie do medalu z tegorocznego TriCity Trail, żeby nie było, że tak sobie marudzę. Ale pamiętajcie, nie biegamy dla medali…

Do 10:00 mamy czas

Spokojny poranek, kawka, a w moim przypadku nawet dwie, bułeczka z dżemem, a w moim przypadku nawet dwie, bo wiadomo, że w dżemie siła drzemie (pozdrawiam pana Piotra), plecaki spakowane i można wsiadać do auta i jechać na start. Jedynym zmartwieniem było zimno. Gdy wychodziłem z psem, to był jeden stopień i zaczynałem się zastanawiać, czy krótki rękaw jest dobrym pomysłem. Postanowiłem po prostu zadecydować po przybyciu do Barłomina, czy pod ulubioną koszulkę z Kaszubskiej Poniewierki założyć koszulkę termoaktywną z długim, czy krótkim rękawem.

Gdy dojechaliśmy na miejsce i wyszliśmy z samochodu to okazało się, że chociaż jest rześko, to na słoneczku było całkiem przyjemnie. Akurat zaraz po nas podjechał Tomek Bagiński (ten sam, do którego rok wcześniej dzwoniłem z trasy i pytałem się jak zrestartować Garmina) i we trójkę (z Agnieszką i Tomkiem) zakręciliśmy się w strefie startu/mety i wróciliśmy do samochodów, żeby się przebrać. Czasu było dość, żeby się dwa razy przebiec i skorzystać z toi toia. No i tutaj się okazało, że mam problem. Wchodząc do środka pomyślałem, że czeka mnie dwójka, ale… nie było papieru, więc pomyślałem, że ryzyk-fizyk i najwyżej w relacji pojawi się element grozy / humorystyczny (no i nawet teraz się z tego śmieję, ale uwierzcie mi, że wcale mi tak wesoło nie było, gdy nie ujrzałem choćby dwóch listków papieru, a chusteczek ze sobą nie wziąłem). Miałem przed sobą perspektywę 43 kilometrów i zagrożenie leśną dwójeczką – chociaż z dwojga złego lepiej tak, niż przed miejskim maratonem przebiegającym przez najbardziej znane i uczęszczane zakątki miasta…

Trzy minuty przed godziną zero weszliśmy do strefy startu. Żonie dałem buziaka, z chłopakami zbiliśmy piątkę i trzeba było lecieć.

Do pierwszego punktu odżywczego…

nie działo się zbyt wiele. Przed biegiem zastanawiałem się nad popełnieniem wpisu, w którym opiszę mój plan, ale się powstrzymałem, więc teraz poświęcę na to kilka zdań. Na TriCity Trailu popełniłem błąd. Od początku poszedłem mocno i baaaaaaaaaardzo długo cierpiałem. Nie chciałem powtórki z rozgrywki, więc wiedziałem, że nie będę pchał się na czoło i napierał. Naprawdę od samego początku wiedziałem, jak chcę rozegrać ten bieg, nie patrzyłem na nazwiska przed i za sobą, ani nie myślałem o wysokim miejscu.

Po prostu chciałem pobiec… właściwie tak, jak pobiegłem. Najważniejsze było, żeby nie dać się ponieść emocjom i biec “swoje”, dlatego przez kilka pierwszych kilometrów byłem na zmianę w środku lub pod koniec pierwszej dziesiątki. Dość szybko jednak wysforowaliśmy się z panem Bagińskim na piąte i szóste miejsce. Na zbiegach ja uciekałem, na podbiegach dochodził mnie Tomek i tak to mniej więcej wyglądało. Do pierwszego punktu odżywczego dobiegliśmy z około dwuminutową stratą do czołowej czwórki. Ja po prostu się grzecznie przywitałem i pognałem pod górę. Minęliśmy się jeszcze z Andrzejem i przybiliśmy sobie piąteczkę i Agnieszką, która biegła jako pierwsza kobieta, chociaż nie wiedziałem, czy ma dużą przewagę nad swoimi konkurentkami. Na nawrotce policzyłem, że siódmy zawodnik ma mniej więcej podobną stratę do nas, co grupa liderów przewagę.

Do 30. kilometra

Dalej większość czasu spędziłem z Tomkiem Bagińskim. I wciąż niewiele się działo, chociaż nie nazwałbym tego nudą. Biegliśmy dobrym tempem, raczej bez szaleństw, ale nie były to rurki z kremem. Podbiegi były coraz dłuższe, a podejścia coraz bardziej strome. Zaczęliśmy jednak doganiać zawodników z najdłuższego dystansu, co dodawało wiatru w żagle. Na jednym ze zbiegów uciekłem Tomkowi i dogoniłem czwartego zawodnika, z którym zdążyłem zamienić kilka zdań. A że byłem w sztosie niech świadczy to, że dwa kilometry poprzedzające wizytę na punkcie odżywczym pokonałem w tempie poniżej 4:00 min/km.

Chociaż tym razem musiałem skorzystać z pit stopu. Jeden flask napełniłem wodą, drugi colą – chwilę mi to zajęło, chociaż muszę przyznać, że już wbiegając na punkt prosiłem wyraźnie o pomoc, bo wiedziałem, że jak mam powalczyć o podium, to muszę to zrobić szybko i sprawnie. Jeszcze na chwilę zrównałem się z Baginsem, który coś do mnie powiedział, a mniej więcej zrozumiałem z tego: napier… aaaaaaaaaaj, co było całkiem przyjemne i naprawdę mnie podbudowało.

Do mety!

Było wybornie. Żadnych oznak kryzysu. Poczułem przyjemne flow i wiedziałem, że mogę cisnąć i gonić. Zostało jedynie 13 kilometrów, więc wydawało mi się, że już w oddali widać metę. Nie mam pojęcia, kiedy doszedłem do trzeciego zawodnika. Nie wiem, czy to miało miejsce zaraz za punktem, czy po kilku, albo kilkunastu minutach. W każdym razie dogoniłem go i nie czekając na nic delikatnie przyspieszyłem, żeby od razu wyjaśnić, że mam na tyle dużo sił, że nie ma sensu się mnie trzymać. I wtedy poczułem się jeszcze lepiej.

Przed sobą miałem jeszcze dwa solidne podejścia (tego jestem pewien), a na trasie robiło się już całkiem tłoczno, bo pojawili się również zawodnicy z krótszego dystansu. Wchodząc pod górę po prostu grzecznie prosiłem o przepuszczenie mnie. I wiecie co? Nie było z tym żadnego problemu. Zawodnicy schodzili z głównej ścieżki i zagrzewali do walki.

Ostatni punkt odżywczy miałem minąć szerokim łukiem, ale… nie było na nim żadnego zawodnika, a mi zimna cola tak smakowała, że przez osiem kilometrów wypiłem całe pół litra. Napełniłem więc szybko flaska i pognałem do mety. Zostało mi jedynie pięć kilometrów, więc miejsce na podium miałem na wyciągnięcie ręki.

Nie mogłem jednak odpuścić. Zbyt dobrze wiem, że na ultra można w każdej chwili zaliczyć ścianę, a także niespodziewanie szybko odzyskać siły… Dwóch pierwszy zawodników nie widziałem (co wcale dziwnym nie jest, bo na mecie byli dobre kilka minut przede mną), co jakiś czas się odwracałem, ale też nie widziałem nikogo, kto by mnie gonił. Jak rozpocząłem 43. kilometr biegu, to wiedziałem, że miejsca na podium już nie wypuszczę. Do końca było zbyt blisko, zbyt dobrze się czułem i miałem zbyt dużą przewagę nad kolejnymi zawodnikami.

Meta!

3 godziny 32 minuty i 6 sekund. Trzeci i zajebiście szczęśliwy. Nie tylko z samego miejsca, ale po prostu ze swojej postawy i tego jak rozegrałem ten bieg taktycznie. Szybko poleciałem do samochodu, przebrałem się i wróciłem jeszcze na start, żeby zobaczyć jak na metę wbiega Agnieszka. Liczyłem na to, że utrzyma pierwsze miejsce i się nie myliłem.

4 godziny 13 minut i 5 sekund. Pierwsza! I zmęczona bardziej ode mnie. Czy w ogóle w tym miejscu muszę coś jeszcze dodawać? : ) Chyba po prostu będę musiał kiedyś ją poprosić, żeby opisała na łamach tego bloga bieg ze swojej perspektywy! Co Wy na to?

Nie będę już opisywał z kim się na mecie widzieliśmy, kto był bardziej, kto mniej szczęśliwy, kto był na podium, a kto był tego blisko… Po prostu gratuluję wszystkim raz jeszcze, mam nadzieję, że zrobiłem to również na żywo. Świetnie było Was wszystkich zobaczyć i wspólnie spędzić sobotę. To był pyszny czas!

*
Piękna pogoda, piękna, świetnie oznaczona i wymagająca trasa, bardzo mocna stawka i bajeczka. Tegoroczne wyniki kosmiczne. Myślałem, że czas w granicach 3 godzin i 45 minut pozwoli się zakręcić koło podium. Tymczasem na mecie znalazłem się trzynaście minut szybciej, a nad czwartym zawodnikiem nie miałem wcale tak dużej przewagi.

Aż by się chciało za rok zadebiutować na tej trasie na 100 kilometrach, ale jak za taki wysiłek dostanę żetonik, to nie wiem czy warto…

1 Comment

  1. mega fajna relacja, czyta się z przyjemnością. A odopowiadając na pytanie o gościnną relację – jak najbardziej!

Skomentuj poranny biegacz Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.