TriCity Trail 2020 – relacja z biegu wirtualnego

Bez presji, bez ciśnienia, bez lęku i można by było dodać, że bez sensu, ale to nie prawda. To miało sens. To był bieg, na który czekałem dwanaście miesięcy. TriCity Trail to dla mnie już impreza kultowa, bez której nie wyobrażam sobie kalendarza startowego. “COVID-owe szaleństwo” sprawiło, że jedyną opcją był bieg wirtualny… Żonę namawiałem całe pięć sekund, zapytała tylko kiedy. Padło na sobotę osiemnastego lipca.

Zaproszenie do biegu

Z domu wyjechaliśmy o 6:30. Po dwudziestu pięciu minutach byliśmy na miejscu. Było cicho. Spokojnie. Po drodze minęliśmy szykujących się do biegu dwóch biegaczy. Przywitaliśmy się i poszliśmy dalej, w stronę linii startowej. I w oddali ujrzeliśmy sarnę. Stała na samym końcu pierwszej prostej, tuż przed pierwszym zakrętem w lewo. Wyglądała dostojnie oświetlona przez przebijające się między drzewami słońce. To był dobry omen. Chciałem już wyciągnąć telefon i zrobić jej zdjęcie, ale nim to zrobiłem zdążyła dać dwa susy i zniknąć.

Po chwili minęli nas Adam i Michał, z którymi połączyliśmy siły dwa kilometry później. Zameldowałem nas na fejsie i ruszyliśmy spokojnie przed siebie. Plan był prosty: po prostej i w dół biegniemy (jeśli to możliwe), pod górę wchodzimy. Zero spoglądania na tempo. Zegarek ma nas jedynie prowadzić po trasie.

Towarzystwo

Po kilkunastu minutach od rozpoczęciu biegu zobaczyliśmy dwie postacie poza szlakiem, kierujące się w dół urwiska. Krzyknąłem tylko “panowie, to chyba nie tutaj”, chwilę poczekałem i z dwójki zrobiła się czwórka. Już nie byłem jedynym Adamem w grupie. Na szczęście Agnieszka pozostała jedyną Agnieszką. Pojawił się za to Michał. Przez kolejne dwie godziny byliśmy ze sobą na dobre i na złe. Ktoś wybiegł lekko do przodu, ktoś na chwilę został z tyłu, ale głównie biegliśmy razem, albo razem się wspinaliśmy pod górę. Dla chłopaków był to debiut w TriCity Trailu, więc im powiedziałem, zgodnie z prawdą, że pierwsza część trasy to lajcik i cała zabawa zacznie się później, gdy już pojawią się na pewno nie pierwsze oznaki zmęczenia.

Postanowiliśmy trzymać się razem do punktu odżywczego. Przez ten czas pogadaliśmy o kilku różnych mniej lub bardziej ciekawych tematach. Na szczęście nikt nie poruszał tematów politycznych, więc obyło się bez kłótni i fochów. Informacją numer jeden był, że jeden z naszych ulubionych ultrasów (myślę, że mogę spokojnie powiedzieć to w imieniu swojej małżonki i swoim) – Tomek Korpalski był spokrewniony z Adamem i Michałem, którzy na jego wspomnienie wesoło się tylko uśmiechnęli, a po chwili wytłumaczyli swoją reakcję.

Po dwóch godzinach i dwudziestu minutach dotarliśmy do punktu odżywczego. Czekały na nas dwie zgrzewki wody, kilka butelek coli i jeden rowerzysta. Było milutko. Było wesoło. Robiło się już bardzo ciepło. A ja jeszcze tak dużo czasu nigdy nie spędziłem na punkcie odżywczym…

Kierunek Zbychowo!

Spokojnie się ogarnęliśmy i ruszyliśmy marszem. Po kilku chwilach Adam i Michał powiedzieli, że teraz to oni przechodzą do biegu metodą Gallowaya, życzą nam powodzenia i liczą na spotkanie na mecie. Zaproponowałem jeszcze wspólne zdjęcie. Oto efekt:

Ja przez kolejnych kilka minut przeżywałem, że mieliśmy świetne towarzystwo… I cieszyłem się, że dobrze nam idzie i jeszcze ani razu nie zbłądziliśmy. Po krótkiej chwili zrobiłem się głodny. W plecakach mieliśmy drożdżówki. A co, miało być jak na ultra, a jak to ultra bez drożdżówki?! Opędzlowałem całą na momencie i po chwili znowu wróciliśmy do biegu. Pierwszy kryzys, pierwsze zwątpienie i pierwsze nerwy przyszły po trzydziestu kilometrach. Agnieszki zegarek pokazał jedno, mój drugie i po dwóch minutach kręcenia się w kółko wyciągnęliśmy mapę. Zamiast spokojnie podejść do tematu, to zwątpiliśmy… Ale na szczęście po chwili Aga spojrzała w górę, wskazała palcem na szczyt i powiedziała: TO TAM! No i to było tam. To było to miejsce, w którym powinna czekać na nas lina! A jej nie było. I trzeba było samemu się wspinać pod górę. Tak się ucieszyłem ze znalezienia drogi, że po chwili nadrobiłem kolejnych dwieście metrów, bo podążyłem szlakiem w dół i jak byłem na samym dole, to żona krzyknęła, że źle biegnę. No i musiałem wracać… Iść pod górę. Niestety.

Ale było bardzo spoko. Biegliśmy zdecydowanie żwawiej. Nogi zaczynały lekko odczuwać trudy trasy, ale chciało się żyć. Po drodze do Zbychowa spotkaliśmy jeszcze Michała, który nam zaproponował wodę i colę, ale postanowiliśmy nie skorzystać. Chciałem do sklepu. Chciałem sobie kupić napój bezalkoholowy i go wypić duszkiem. Rok temu na pierwszym punkcie piłem Lecha Free i teraz mi się marzył podobny scenariusz.

Ten sklep okazał się chyba jedynym w promieniu kilku kilometrów, bo przed nami było kilka osób. Stojąc w kolejce zastopowałem zegarek. Zakupy zajęłyby mi może dwie minuty, ale skończyło się na dobrych piętnastu. Żeby nie było: mieliśmy ze sobą nawet maseczki! Było też zero procent. Może nie wypiłem go duszkiem, ale po chwili poczułem wielką ulgę.

Gdzie ta meta?!

Do parku w Wejherowie zostało jedynie dwanaście kilometrów i nie był to wcale tak miło spędzony czas, jak się by mogło wydawać. Biegłem kilka metrów przed Agą (najczęściej) starając się ją zmobilizować. Ze dwa razy jeszcze zbłądziliśmy, przedzieraliśmy się przez chaszcze, po wyjściu, z których jedyne o czym myślałem, to żeby nie dostać boreliozy. Wdrapywaliśmy się pod górę kierując się jedynie wskazaniami tracka. Nie było lekko. Ale chociaż wciąż byliśmy razem i wciąż ze sobą rozmawialiśmy.

Po ponad sześciu godzinach wbiegliśmy do parku. Poczułem ulgę. Byłem naprawdę zmęczony. Aga też i to bardzo.

I poczułem, że to były zawody. Prawie normalne. Czekał na nas fotograf, jeśli się nie mylę to pani Lidia, która zrobiła nam kilka zdjęć, jakby tam była na zlecenie organizatora.

Kilkadziesiąt metrów dalej, “na mecie”, czekało kilka osób, które biły nam brawo. To było wzruszające. I zajebiście miłe. Można było z kimś się podzielić wrażeniami. Można było się pośmiać.

Od żon Michała i Adama dostaliśmy po bezalkoholowym, co było epickie! To trzeba być mega pozytywnym wariatem, żeby zadzwonić do żony i powiedzieć, że na mecie będzie para, z którą biegliśmy kilkanaście kilometrów, proszę, kupcie im po zimnym piwku.

Po chwili przybiegł kolejny zawodnik. Po dłuższej chwili Kasia i Piotrek, którzy ruszyli godzinę za nami i też po mniej więcej takim czasie wpadli na metę. Potem Adam i Michał. I jeszcze jedna pani.

I zrobiło się trochę mniej kameralnie, ale bardzo “normalnie”. Potrzebowaliśmy tego. Wciąż potrzebujemy. Tej normalności. Biegów. Emocji. Siebie.

* * *

Słowem uzupełnienia o czymś, co w relacji przesłanej do organizatora się nie znalazło, ale dzisiaj jakby we mnie odżyło: Naprawdę myślałem o tym, że kiedyś zrobię sobie rok, w którym nie będę startował w zawodach i będzie fajnie, będzie spoko, będę się cieszył bieganiem. I bach. Tak jakby taki rok się trafił. I nie jest fajnie, nie jest spoko. Bieganie wciąż daje masę satysfakcji i uśmiechu. I jak wejdzie trening, to motywacja idzie od razu w górę. Ale bez zawodów, bez tego biegowego klimatu, to nie jest tak samo…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.