TriCity Trail 2021 – relacja

Naiwny ja. Ruszyłem z entuzjazmem. I pięknie żarło. Do pewnego momentu. Od samego początku pod górę nie szło tak, jak powinno. Ale wszystko co traciłem odrabiałem na płaskim i zbiegach. Aż nagle ktoś mi odciął prąd. I się skończyło. Na podbiegach przechodziłem do marszu, a co gorsza nawet tam, gdzie od początku było „gładko”, to zrobiło się boleśnie jak diabli. Jak mnie ktoś zapyta za jakiś czas co z tego biegu zapamiętam najlepiej, to powiem, że dwadzieścia kilometrów męki, na których rozmawiałem sam ze sobą, używając słów niecenzuralnych, użalając się nad swym losem, cierpiąc.

Jednak zacznijmy od początku, a na początku był chaos, nie no, było podekscytowanie, były emocje i zarazem było nadzwyczaj spokojnie. Jakaś ciężka do opisania beztroska. W takim składzie na linii startu nie widzieliśmy się już bardzo, bardzo dawno. W sumie jakby ktoś przyniósł piwko i rzucił hasło, że dzisiaj jest impreza integracyjna, a jutro sobie pobiegamy, to nie miałbym z tym najmniejszego problemu. Na te kilka godzin można było o wszystkim zapomnieć.

Nim jednak przejdę do walki o przetrwanie, to kilka słów o tym jak było dobrze. A było i to nawet bardzo.

Ruszyłem z myślą walki o podium, bo o zwycięstwie mowy nie było. Michał Orzeł od samego startu narzucił mocne tempo i tyle go widziałem. Chociaż nie, przepraszam, na samym początku trasy ktoś nam przewiesił oznaczenia i Michał się pomylił, źle skręcił, a na powrocie zerwał błędne oznakowanie i znowu pognał przed siebie. Raczej było jasne, że nikt mu tego dnia nie będzie w stanie zagrozić.

Ja przez jakiś czas biegłem drugi, ale jeszcze przed piątym kilometrem dogonił mnie trzyosobowy pociąg i na jednym z podejść mi odskoczył, więc biegłem piąty, ale nagle dostałem drugie życie. Było płasko, a biegowo czułem się wybornie, więc najpierw złapałem kontakt wzrokowy, potem chłopaków dogoniłem i jeszcze przed pierwszym punktem odżywczym im odskoczyłem. I to wszystko na luźnej nodze, bez zbędnego ciśnienia, bez większej zadyszki. Serio, poczułem piękne flow i pomykałem jak dzik. Wtedy wydawało mi się, że to jest ten dzień! Kilka sekund postoju i sprawny pit stop kolegów z trasy sprawił, że z punktu wybiegliśmy w zasadzie we czwórkę.

Był to dziewiętnasty kilometr, nadal czułem się dobrze, chociaż na długich, strasznie irytujących podbiegach nie mogłem utrzymać tempa peletonu. Zostawałem nieco z tyłu i liczyłem, że za chwilę doskoczę. Raz się udało, drugi raz również, aż w końcu zostałem sam. Na pewno nie było to później, niż przed dwudziestym piątym, a również nie dalej niż przed trzydziestym kilometrem. Myślę, że gdzieś w połowie tego przedziału.

Myślałem, że to chwilowy kryzys, ale zaczynały mnie łapać skurcze. Do mety miałem około dwudziestu kilometrów, za sobą „ledwie” dwadzieścia osiem. Szczerze, to byłem w zajebistej dupie.

Ostatni raz kontakt wzrokowy z czołówką miałem na podejściu z linami (początek 30. kilometra), ale wtedy już nawet nie myślałem, żeby kogokolwiek gonić. Raczej wiedziałem, że czeka mnie walka o przetrwanie. Jeśli ktoś na podejściu z linami zachował jakieś siły, to raptem chwilę później czekał go kilometrowy podbieg, na którym było do zrobienia sto metrów przewyższenia. Tam już chyba powoli żegnałem się z tym biegiem… Ale pomyślałem, że doczołgam się do drugiego punktu odżywczego i zobaczę co dalej.

Na miękkich nogach się zameldowałem na piątym miejscu, więc wciąż było sympatycznie, przynajmniej jeśli chodzi o miejsce. Skurcze miałem już potężne. Kompresjami próbowałem niwelować ból w najbardziej dotkliwych miejscach, ale na niewiele to się zdawało. Spokojnie mógłbym zakończyć swój udział w tej imprezie na tym 37. kilometrze, może nawet na metę by mnie zawiózł support Michała i Radka, ale jakoś nie mogłem… W głowie mi siedział film Piotrka Pędziszewskiego z Niepokornego Mnicha… Musiałem iść.

Ale mi było źle. Trochę szedłem, trochę biegłem, do następnego oznaczenia, a potem do kolejnego, potem trochę marszu, a potem znowu dwa oznaczenia trasy “w biegu”. Wyprzedzali mnie półmaratończycy. I z tym było mi jeszcze gorzej. Nie mogłem utrzymać ich tempa, chociaż było płasko. Tak mnie wszystko bolało. Nie miałem już nóg. Miałem głowę i serducho.

Ostatni fragment to tylko i wyłącznie walka o przetrwanie. Tylko i wyłącznie. Najpierw mnie wyprzedził jeden zawodnik, potem drugi, ale kompletnie nie miałem z czego się podczepić. Byłem tak słaby, że nawet nie podjąłem walki. Naprawdę w tym momencie miałem w głowie tylko to, że tych za mną też boli, a ból to nie jest powód do zakończenia biegu w tym miejscu, że bieg się kończy za linią mety. Nie odwracałem się, nie podnosiłem głowy, popijałem co jakiś czas Pepsi i przeklinałem wszystko. Na metę wpadłem siódmy, skończyłem z czasem 4:33:03. Dużo poniżej oczekiwań, chociaż miejsce 7. brzmi naprawdę dobrze…

Ale była szansa na więcej! Może nie na podium, bo jednak pierwsza trójka pobiegła rewelacyjnie, ale już czwarty zawodnik był „tylko” dwanaście minut przede mną. Jak na to co przeszedłem, to wydaję mi się, że tylko, a nie aż. Jednak psychicznie i fizycznie byłem tak sponiewierany, że uważałem, że na miejsce w pierwszej dziesiątce nie zasłużyłem.

Na nogi mnie stawiał człowiek orkiestra – Łukasz Kuropatwa. A to sobie na podium stanie w półmaratonie, a to cię wymasuje, a to kleszcza z Ciebie zrzuci. Polecam serdecznie. Nogi mnie do takiego stopnia bolały, że nie mogłem chodzi i… zadzwoniła do mnie żona. Z trasy. Więc przeczuwałem najgorsze. A się okazało, że jest w drodze na metę, też ma skurcze, też jej źle, ale do mety miała „tylko” sześć kilometrów. W międzyczasie na mecie zameldował się Radek jeden, Damian, Andrzej, drugi Radek, Marcin i w końcu wpadła Aga. Zmęczona. 10. wśród kobiet. Nawet „podbiegłem” ją przywitać.

A potem się zaczęło afterparty. Wiecie, piwko bezalkoholowe, arbuzy, pomarańcze. Co wam będę tłumaczył. Śmieszki, heheszki. Tego najbardziej brakuje. Biegać można zawsze i wszędzie, ale trening to „tylko” trening, a tej atmosfery z mety, szczególnie ultra, nic nie zastąpi. Ja mógłbym tam siedzieć do samego wieczora, albo i rana, gdyby tylko ktoś nas później do domu odwiózł…

***
A czemu się stało tak, jak się stało?

Nie zrzucałbym winy na żywienie, nawodnienie, czy pogodę, bo wcale nie było aż tak gorąco, jak być mogło.

Na pewno szybkie tempo kosztowało mnie sporo, bo Adrian i Miłosz, którzy uzupełnili podium zostali wycenieni przez RMT na 678 i 677 punktów, co mi się jeszcze nie zdarzyło. Ale nie wiem, czy aż tyle, żebym zaliczył bombę jeszcze przed trzydziestką… Trzy lata temu na pierwszym punkcie zameldowałem się trzy minuty później, a później żarło wyśmienicie. Tym bardziej, że oddechowo było git. Biorę jednak pod uwagę to, że mogłem zacząć wolniej i… szybciej skończyć.

Dorzucam też do przemyślenia dwa słowa o dzbanku filtrującym. Może to głupi trop, ale dopiero od niedawna zacząłem z niego korzystać kosztem wody butelkowanej, więc… co wy na to? Jeśli ktoś uważa, że to głupota i nie miało żadnego wpływu na finalny efekt to śmiało : )

Jest też opcja, że jeszcze w nogach odczuwam górskie kilometry, ale wróciliśmy trzy tygodnie temu i od tego czasu za bardzo na treningach się nie forsowałem, więc też mnie to nie przekonuje.

***

Podsumowując, miałem okrutną bombę, miałem okrutnie dość, jeszcze wczoraj zejście po schodach bolało, ale jestem też z siebie dumny. Mogłem zaliczyć pierwszy DNF, mogłem odpuścić, ale przetrwałem ten kryzys, a teraz głowa do góry i lecimy dalej z tym koksem. Jak tylko już dojdę do siebie.

Wielka piątunia dla organizatorów, dla wszystkich uczestników, dla foto, dla kibiców. Aż smutek ogarnia człowieka jak sobie pomyśli, że kolejny TriCity Trail dopiero za rok…

***

Wszystkie zdjęcia wykorzystane w relacji są autorstwa Piotra Oleszaka.
Zapraszam na FB autora, chociaż tyle mogę zrobić za mega pamiątkę.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.