#TUT42 – Trójmiejski Ultra Track 2022 [relacja]

Nim przejdę do właściwej relacji i tego, co mi towarzyszyło przed, w trakcie i po biegu, to zrobię mały wstęp zupełnie niedotyczący tego, co mi w duszy grało. Chciałbym wyrazić podziw i uznanie dla dwóch najlepszych zawodników na mecie #TUT68.

Bohater imprezy – Erland Eldrup. Wyobraźcie sobie, że ten przybysz z Norwegii przebiegł najdłuższy dystans w 5 godzin, 6 minut i 50 sekund. A jeśli to nikomu nic nie mówi, to przybliżę parametry trasy – prawie 68 kilometrów, około 1 600 metrów przewyższenia i średnie tempo 4:32 min/km (sick!). Gdybym miał to jakoś podsumować, to tylko jedno przychodzi mi do głowy: a co on jest, kurka, Robocop? Nie potrafię sobie nawet tego wyobrazić. Drugiego zawodnika – Damiana Falandysza – wyprzedził o pół godziny (bez kilku sekund). A ten przesympatyczny mieszkaniec Pruszkowa swój dystans (o 25 kilometrów dłuższy od “mojego”) pokonał szybszym średnim tempem, niż ja (posiłkuję się wynikami z Rate My Trail). Jedyny “plus” jest taki, że w przeliczeniu na FAP (Flat Adjusted Pace) jestem minimalnie lepszy. Inny poziom, moi drodzy.

Przechodzę już do właściwej relacji i postaram się, aby nie była za krótka

Zależało mi bardzo na dobrym wyniku. Właściwie to bardziej się przygotowywałem do TUT-a, niż do gdańskiego maratonu. Był to ostatni z “wielkich” pomorskich biegów trailowych/ultra, w których do tej pory nie startowałem i zarazem nie miałem okazji powalczyć o miejsce na podium. Nie ukrywam też, że w trójmiejskim środowisku ten bieg cieszy dużą renomą, chyba nie przesadzę jak napiszę, że jest wręcz kultowy. A jako, że zeszłoroczne zmagania kończyłem w niezłym stylu, to liczyłem na solidne otwarcie sezonu. Założyłem sobie, że miejsce w TOP6 będzie dobrym wynikiem, bez względu na stawkę i warunki.

Nie będę ukrywał, że temperatura nie napawała mnie optymizmem, ale patrząc na to, co jeszcze kilka tygodni temu działo się w TPK (więcej błota, niż przyczepnego podłoża), to i tak była bajeczka. Chociaż Agnieszka niekoniecznie się będzie ze mną zgadzać, bo od samego początku nie czuła się dobrze. Od razu powiem, żeby do tego nie wracać – nie znam nikogo, kto by gorzej reagował na temperaturę w okolicy zera i niższej od mojej małżonki. Mimo niedogodności na metę wpadła zadowolona ze swojego występu (41. open i 10. wśród kobiet) i powiedziała, że po prostu nie była w stanie więcej z tego wyciągnąć… i że już nie będzie biegała zawodów w takiej temperaturze. Koniec i kropka.

Z panią małżonką tuż po przekroczeniu przez nią mety : )

Mimo chłodu zdecydowałem się na umiarkowanie ciepły ubiór, wyszedłem z założenia, że będę biegł jednak szybciej, niż wolniej, więc termoaktywna koszulka z długim rękawem pod “startówką” z kaszubskiej poniewierki musi mi wystarczyć. Chociaż jak zdjąłem kurtkę w depozycie, to daleko mi było do strefy komfortu. Przebiegliśmy się z Agą na start i mieliśmy jeszcze kilkanaście minut do rozpoczęcia zabawy. Wtedy żałowałem, że tak szybko się pozbyłem odzienia wierzchniego. Do samej godziny zero próbowałem po prostu nie zamarznąć i liczyłem, że pierwsza górka już mnie rozgrzeje.

Start. I jak to śpiewa Sanah:

Pod górkę mam
Ale na to się pisałam, tak czy siak
Do biegu, start
Sama drogę tę wybrałam, chciałam tak

Chciałem, to miałem… pod górkę i to już od pierwszych metrów. Ale biegłem w pierwszej grupie. Na czoło nie wyszedłem ani razu, ale chwilę poruszałem się za prowadzącym Darkiem Rudnickim, a potem spadałem w klasyfikacji. Szczególnie gdy było pod górkę, bo jakoś specjalnie nie chciałem wbiegać, a część zawodników decydowała się na takie pokonywanie podbiegów. Już trochę jednak poznałem świat ultra i wiedziałem, że może to kosztować sporo sił, które przydadzą się w drugiej połowie dystansu. Myślę, że prowadząca grupa przez pierwszych kilka kilometrów liczyła dziewięć, a może nawet dziesięć osób. Tempo wydawało się spokojne, chociaż pierwszą piątkę zrobiliśmy ze średnim tempem 4:39 min/km, więc chyba aż tak wolno nie było. Nie czułem się jakoś specjalnie dobrze, łapała mnie kolka i dość szybko zdecydowałem się na pierwszy “posiłek” – już przed ósmym kilometrem wyciągałem batona i tak wchodząc sobie pod górkę, przeżuwając go, widziałem jak zawodnicy przede mną odskakują i tworzą się coraz większe odstępy. Ogarnąłem się z tej chwilowej drzemki i podciągnąłem. Wyszedłem na czwarte miejsce… i tak już pozostało aż do samego końca rywalizacji. Trójkę przed sobą widziałem, miałem ją na wyciągnięcie ręki. Myślę, że gdybym mocniej przycisnął to bym ich złapał, ale trochę miałem obawy, czy taki zryw nie będzie mnie kosztował zbyt wiele. Wziąłem pod uwagę, że przed nami jeszcze ponad trzydzieści kilometrów biegu, więc jeśli mam ich złapać, to będzie okazja i postanowiłem robić swoje i nie myśleć o tych, co przede mną.

Po chwili zawiązałem współpracę z Andrzejem z Tczewa. Pozdrawiam serdecznie. Odskoczyliśmy reszcie zawodników, chociaż gdzieś kilka-kilkanaście metrów za nami biegł Tomek Szczykutowicz. Andrzeja “zgubiłem” chwilę przed pierwszym punktem odżywczym, na którym uzupełniłem jeden z flasków o wodę (za sobą już miałem drugiego batona), ale kilka sekund straciłem przez to, że nie byłem w stanie go zakręcić (ale żeby nie było, to nie miało to wpływu na wynik rywalizacji, bardziej się po prostu wkurzyłem i przez moment zastanawiałem się, czy w ogóle uda mi się go okiełznać). Wtedy “podpiął się” pode mnie Tomek i na kolejne piętnaście kilometrów został moim cieniem, podążając najczęściej za moimi plecami. Coś tam sobie pogadaliśmy, w sumie to humory nam dopisywały, ja mimo początkowych problemów czułem się nadzwyczaj dobrze. Wiedziałem, że jeśli przyjdzie potrzeba to będę miał z czego jeszcze przyspieszyć.

W drodze do punktu odżywczego numer dwa odżyła nadzieja na miejsce na podium. Na jednym z podejść widziałem prowadzącą trójkę. Wydawało się, że są blisko, że dzieli nas minuta, może mniej. Ale jeśli panowie byli niemal na górze podejścia, a ja dopiero je zaczynałem, to oznaczało, że wcale blisko nie jest. Ale chociaż na chwilę zrobiło się weselej, gdy do Tomka i do mnie dołączył wspomniany już wyżej Damian Falandysz. Miał w nogach 25 kilometrów więcej, ale mimo wszystko bez problemu utrzymywał nasze tempo i nawet sobie chwilę zdążyliśmy porozmawiać i pożartować. Rozstaliśmy się dopiero chwilę przed punktem odżywczym, na którym zatankowałem sobie do pełna coli, a Tomek “taktycznie” pobiegł dalej uzyskując kilkanaście sekund przewagi.

Jakoś niespecjalnie mnie to zmartwiło. Mimo wszystko czułem się na tyle mocny, że po prostu wiedziałem, że za chwilę się zrównamy i na ostatnich kilometrach znanych na stravie jako TUTChallenge wyjaśnię sprawę, a może i uda mi się “wślizgnąć” na trzecie miejsce. Już na pierwszym podbiegu udało mi się zgubić ogon i spokojnie sobie podążałem do mety. Aż tu nagle minął mnie lider #TUT21 – Dominik Milewski – kolejny zawodnik, którego można skwitować wykorzystanym już w tym tekście cytatem Michała Milowicza / Bolca. Przed metą zdążyłem jeszcze zobaczyć plecy dwóch kolejnych zawodników z najkrótszego dystansu (gratuluję serdecznie panie Bażancie). A po kilku podejściach i stromych zejściach mogłem się cieszyć z dotarcia na linię mety. Poczułem ulgę, że na ostatniej prostej nie musiałem z nikim walczyć, bo nogi miałem już mięciutkie, a zbieg był sympatycznie zachęcający, żeby się dobić i stracić górną jedynkę w ferworze walki.

3 godziny 35 minut i 27 sekund, 4. miejsce, prawie cztery minuty straty do kolejnego zawodnika – Darka Rudnickiego. Zwyciężył Piotrek Rolbiecki, który chyba już po raz czwarty skopał mi tyłek. Drugie miejsce zajął Norbert Borzęcki. Było Was trzech przede mną, więc brawo, brawo, brawo!

Zaraz za mną na mecie pojawili się Tomek Bagiński (4. #TUT21) i Damian Falandysz (2. #TUT68), nad którym zbudowałem minutę przewagi na mniej więcej dwudziestu kilometrach (a nie będę przypominał, kto ile biegł).

Od lewej panowie: Baranowski (4. #TUT42), Bagiński (4. #TUT21), Kuropatwa (2. #TUT21)

Zdążyłem odebrać kurtkę z depozytu, pokręcić się chwilę w strefie mety i poszedłem do samochodu się przebrać. Na metę wpadali kolejni zawodnicy – nie będę wymieniał wszystkich, żeby nikt się nie obraził, ale pana Rompczyka pozdrawiam serdecznie, gratuluję ziomek, dobry prognostyk przed Śnieżką! Nim Aga dołączyła do grona finisherów, to miałem już zjedzone z pół kilograma ogórków kiszonych, trzy zupy, trzy herbaty i pierwsze oznaki hipotermii… Dobra, przesadzam, ale ciepło to mi nie było. Trochę jeszcze posiedzieliśmy, podjedliśmy, pojechaliśmy się wykąpać i wróciliśmy na dekorację, bo wywalczyłem trzecie miejsce wśród mieszkańców Trójmiasta. Prawie bym napisał, że mi się udało, ale nie po to biegam po szóstej, albo nawet i chwilę przed, żeby potem pisać, że coś mi się udało. Nie, nie, nie. Na ten wynik zapracowałem tygodniami (a może i nawet miesiącami) ciężkiej pracy!

*

Serdecznie pozdrawiam wszystkich, z którymi można było przybić piątkę na starcie, pogadać na trasie, czy pośmiać się w strefie finishera – jesteście w porządku! Piękny to był bieg, nie zapomnę go nigdy.

Organizacja sztosik! Napiszę trochę więcej na ten temat, bo może trafi na ten tekst ktoś, kto nigdy nie był w Trójmieście i zupełnie nie zna  TUT-a:

  • Piękna trasa, chociaż nie jest lekka – ostatnie kilometry to absolutny test siły i woli walki, nie wiem, czy gorsze są te podejścia, czy zejścia, no i nie było żadnego biegania po krzakach!
  • Oznaczenie to absolutny majstersztyk – różowe taśmy super. Żeby się zgubić to trzeba być zdolnym, a ja mistrzem nawigacji, czy orientacji nie jestem,
  • Na punktach… nie zdążyłem się rozejrzeć, co jest, ale “obsłużony” byłem ekspresowo, aż mi się przypomniało, że już w najbliższy weekend startuje sezon F1,
  • Wielkie dzięki dla wolontariuszy, którzy mimo temperatury dzielnie nas wspierali (widać, że Piotrek Pietrzak wie o co chodzi, szybki pit-stop, krótkie info o stracie do prowadzącej grupy i w drogę),
  • Medal jest bajeczka (statuetka też piękna!),
  • Strefa finishera – jedna z lepszych, bardzo mi się podoba to, że nie ma żadnych bonów na posiłek, tylko wchodzisz pod namiot uśmiechasz się tyle, ile masz sił i zostajesz zaopiekowany,
  • Krem z buraka, jak i pomidorowa były świetne, a ogórki kiszone wyborne – to tak, jakby ktoś chciał wiedzieć : )

Jedyne co mi się nie podoba, co już pisałem panu organizatorowi Michałowi na FB i po prostu skopiuję: nie jestem fanem dublowania się miejsc open z jakąkolwiek klasyfikacją. zawsze mam poczucie, że lepsze sześć osób z jednym pucharem, niż trzy z dwoma. Można się z tym nie zgadzać – ja mam takie zdanie.

Czy będę za rok? Nie wiem – muszę porozmawiać z żoną : )

*

Według RMT to mój drugi najbardziej wartościowy wynik na równi z Półmaratonem Karkonoskim, najlepszy od września 2019.

Do treningu, chociaż może to za duże słowo, na biegowe ścieżki wróciłem we wtorek jeszcze z lekkim grymasem, ale w środę i dzisiaj to już pełen luz.

***

Wszystkie zdjęcia wykorzystane w relacji są autorstwa Piotra Oleszaka. Zapraszam na FB autora.

4 Comments

  1. Piotr Rolbiecki pisze:

    Hej Adam.
    Trzeba było się podłączyć do naszej trójki. Sam miałem obawy, czy nie jest aby za szybko po zbiegu do doliny martwych mostów. Pewnie gdybym zostawił Darka i Norberta walczylibyśmy o trzecie miejsce 😉
    Pamiętam że byłem lepszy na Pomeranii, ale pozostałych rywalizacji chyba nie pamiętam.
    Co do różowych taśm, to bezapelacyjnie najlepsze rozwiązanie dla takiego daltona jak ja 😛
    Też nie jestem fanem dublowania kategorii open z wiekowymi i w większości się nie dublują. Tu jest inna sytuacja, bo mieszkaniec Trójmiasta, czy w tym roku nawet Tczewa lub Kartuz… Dla mnie dziwnym by było, jeśli ktoś jest najlepszy i mieszka w Trójmieście, a nie dostaje statuetki tylko np. 3 najlepszy zawodnik z Trójmiasta. 2 lata temu tak niestety było, a ja czekałem i wyszedłem a głupka i pewnie chciwusa.
    Pozdrawiam i do następnego startu. Ultrawysoczyzna w planach?

    • Adam pisze:

      Cześć!
      A widzisz – może następnym razem – skończyło się i tak dla mnie szczęśliwie, a dla Ciebie wybornie 🙂
      Co do reszty, to tutaj wykaz naszych pojedynków -> https://ratemytrail.com/compare/330511733
      Dwa razy na TriCity Trailu mnie pogoniłeś, w 2018 i 2019 🙂

      Może warto by było Trójmiasto zawęzić jednak trochę, no nie wiem – w sumie nie mam co narzekać – gorzej jeśli faktycznie TOP3 OPEN = TOP3 Trójmiasto, wtedy chyba by było bardzo, bardzo dziwnie. Ale w regulaminie nie było nic na temat tego, że się klasyfikacje nie dublują, więc chociaż tyle dobrego.

      Next step -> Gdańsk Maraton, ale tylko dlatego, że się zapisałem dwa lata temu. Potem Wings.
      Ultawysoczyznę brałem pod uwagę, ale dla mnie trochę za blisko Wingsa.

      Potem 3xŚnieżka i się zobaczy. Na pewno TriCity Traila odpuszczam. Może ponownie na koniec sezonu się spotkamy na Pomeranii, tylko nie wiem, czy nie chciałbym tak 100 km atakować. Wyjdzie w praniu.

      Zdrówka i najlepszości!

      • Piotr Rolbiecki pisze:

        2018 i 2019 to tak dawno że nie pamiętam 😉
        Gdańsk maraton planuję pomóc koledze w jego pierwszym maratonie przy trasie poprowadzić na 3.10. Pomeranie planuję na 64km w tym roku bo 43 było za szybko trochę i nagrody kiepskie 😛
        3x Śnieżka to fajna impreza także powodzenia.
        Ja po Elblągu dopiero na Gorce Ultra Trail jestem zapisany. TricityTrail odpada w tym roku bo dzień wcześniej Coldplay w Warszawie a w dniu startu ślub kumpla. Jeśli Poniewierka nie wystartuje w tym roku to może widzimy się na ultrasie oliwskim 😉
        Miłego weekendu.

  2. Adam pisze:

    Myślę, że najszybciej, to na Ultrasie się spotkamy – z tego, co wyżej się pojawiło…
    Ale jest też opcja, że w maju uda nam się pobiegać i oby tak było!

Skomentuj Adam Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.