Miało być miło, przyjemnie, a przede wszystkim szybko. Liczyłem na odrobinę bólu i cierpienia oraz walkę o podium, a skończyło się… 8. miejscem i czasem zdecydowanie poniżej oczekiwań – 3:02:23.
I w sumie mógłbym na tym zakończyć opowieść o moim podboju mazurskich tras, ale jak już ma być relacja z prawdziwego zdarzenia, to niech będzie.
37 kilometrów i 500 metrów przewyższenia nie robi na mnie specjalnego wrażenia, na gdańskim maratonie tych górek wcale dużo mniej nie było, a przecież mówimy o biegu miejskim. Myślałem więc, że będzie gonitwa, a średnie tempo na mecie będzie oscylowało w okolicy 4:20-4:30 min/km i wydawało mi się, że jestem na to gotowy. I byłem. Przez 14 kilometrów (średnie tempo: 4:31 min/km). Ale…
W Starych Jabłonkach pojawiliśmy się w piątek, sprawnie udało nam się odebrać pakiety i zahaczyć o pasta party, które był naprawdę wyśmienite. Położyłem się po 22:00 spać, chrapałem (co mi się raczej nie zdarza). Obudziłem się wyspany, wypiłem kawę, zjadłem śniadanie i na start udałem się pełen werwy i energii. Po prostu mi się chciało i czułem się bardzo, bardzo dobrze.
Na trzy minuty przed godziną zero nieśmiało zaczęliśmy się ustawiać na linii startu i bang, ruszyliśmy. Do przodu wyrwał Wojtek Kopeć i raczej było jasne, że jeśli nic niespodziewanego się nie wydarzy to wygra. Przez chwilę biegł z nim jeszcze jeden zawodnik, ale szybko sobie odpuścił. Ja znalazłem sobie miejsce w czteroosobowej grupie, w której był między innymi Radek Chyb, więc zdążyliśmy chwilę jeszcze porozmawiać. Miałem nadzieję, że chociaż kilka kilometrów razem przebiegniemy, ale… no nie. Odpuściłem po czterech tysiącach metrów i znalazłem sobie dwóch nowych kompanów do biegu. Trochę pogadaliśmy, czas mijał przyjemnie i wcale jakoś ciężko nie było. Tempo było umiarkowane, nawet bym powiedział, że typowo treningowe. Ostatnio samotne dłuższe wybiegania biegałem zdecydowanie szybciej, więc nie sądziłem, że po godzinie będę miał już dosyć, a tak właśnie się stało. Grupę kleiłem jeszcze do 18. kilometra, odpuściłem chwilę przed punktem żywieniowym, stratę miałem minimalną, ale już się “rozpadałem”.
W tym momencie mogłem zakończyć swoją przygodę i zejść z trasy, bo wiedziałem, że raczej nic dobrego mnie już nie spotka. Nogi miałem beznadziejnie ciężkie i nie było najmniejszych szans na poprawę. Ostatnie kilometry mi się dłużyły, a przed sobą miałem ich jeszcze około osiemnastu. W głowie poczucie rozczarowania spowodowane bezsilnością. Serducho kazało jednak się zebrać i ruszyć w drogę. DNF byłby w tym przypadku bardzo wygodny, ale nic mnie nie bolało (może poza własną dumą), po prostu nie miałem sił, a to nie jest powód, żeby odpuścić. No i z drugiej strony myślę, że finalnie czułbym się podle, gdybym nie podjął najmniejszej walki.
Drugą połowę starałem się przede wszystkim biec. Chociaż nie ukrywam, że były momenty, w których przechodziłem do marszu. Nie wierzyłem w dogonienie kogokolwiek, a gdy się obracałem, to nikogo nie widziałem za sobą. Nie działo się absolutnie nic ciekawego.
Tylko las, moje ciężkie nogi i moja pewność siebie szorująca po dnie…
Nie udało mi się nawet złamać trzech godzin, a jeszcze kilka godzin wcześniej myślałem, że w moim zasięgu będzie wynik 2:40-2:45.
Pozostało mi czekać na Agnieszkę i liczyć, że jej poszło nieco lepiej. No i tak też się stało – 23. miejsce OPEN i 4. w klasyfikacji kobiet, więc do podium brakowało niewiele.
Na pewno do domu wróciliśmy z lekkim niedosytem, ale czasami tak bywa. Nie będę szukał wymówek. Po prostu tym razem wybitnie coś poszło nie tak. Będzie przynajmniej powód, żeby do Starych Jabłonek zawitać ponownie i zmierzyć się raz jeszcze z tą trasą… i ponownie wziąć udział w after party, bo zapowiadało się wybornie, ale pogoda zrobiła nam psikusa. Na biegu było parno i duszno, a wieczorem była nieziemska burza, waliły pioruny i powiedzieć, że padało, to nic nie powiedzieć!
***
8. miejsce na 201 uczestników na pewno nie jest powodem do rozpaczy i nie chcę żeby ktoś uważał, że jestem załamany, czy rozczarowany.
Czuję jednak, że ten bieg nie oddaje w pełni mojej formy i zadecydowała “dyspozycja dnia”. Czasami masz “dzień konia” (patrz. Pomerania Trail 2021), a czasami kończy się tak, że przerasta Cię Twoje treningowe tempo.
Mimo wszystko wypad na Ultra Mazury uznaję za udany i na pewno tu wrócę.