Po trzech dniach w pracy już prawie zapomniałem, że byłem na urlopie, ale… na szczęście naprawdę solidnie naładowałem akumulatory. Szybko się zdecydowaliśmy, że jedziemy w Masyw Śnieżnika (pewnie byśmy wybrali Tatry, ale mamy taką małą kudłatą mordeczkę, która by nam tego nie wybaczyła). Następnego dnia znaleźliśmy miejscówkę i wpłaciliśmy zaliczkę. I się zaczęło. W piątek pakowanie, w sobotę rano wyjazd, po 15:00 na miejscu i można było odetchnąć i zacząć planować co dalej…
Postanowiłem jakiś czas temu pisać podsumowania tygodniowe, więc się będę tego trzymał. A że przez ponad dwa tygodnie nie włączałem komputera (i było mi z tym bardzo dobrze), to muszę się rozliczyć z trzema tygodniami. Nie będę więc przedłużał.
Tydzień I -> bieganie 46,51 km + chodzenie 22,4 km
Tydzień II -> bieganie 48,66 km + chodzenie 107 km
Tydzień III -> bieganie 45,76 km + chodzenie 33,45 km
Jakby nie było kilometraż się zgadza i to bardzo, tylko część aktywności została przekierowana w stronę górskich wędrówek.
Tak jak pisałem we wcześniejszym poście, nie miałem absolutnie żadnego ciśnienia na “klepanie” biegowych kilometrów, nie czułem potrzeby, nogi i tak na koniec dnia wchodziły mi w tyłek! I było zajebiście. Zdarzały się dni, gdzie “tylko” biegaliśmy, ale był też taki, że po ośmiu kilometrach biegu dołożyliśmy kolejne trzydzieści pięć na szlaku, na co zeszło nam w sumie prawie dziewięć godzin. Średnio wyszło nam ponad dwadzieścia kilometrów dziennie na trasie! Udało się trzy razy zdobyć Śnieżnik, kilka razy byliśmy na Czarnej Górze, przy okazji “zaliczyliśmy” najwyższe polskie szczyty Gór Bialskich i Złotych. W sumie dziewięć tysięcy metrów w górę. Fajnie, co? : )
W pakiecie cisza i spokój. Zero tłumów, bywały dni, że przez kilka godzin nie spotykaliśmy nikogo na szlaku. Tylko Agnieszka, Bajka i ja.
Przez chwilę byliśmy blisko decyzji o starcie w Sztafecie Górskiej. Nawet już byłem po słowie z szefową biura, Asią Przybysz, ale… po pierwszej zajawce wyszło, że do wyboru mamy albo dyszkę (mało fascynujące), albo półmaraton (to już brzmiało zachęcająco), ale musielibyśmy spędzić ponad godzinę w aucie, wstać prawie w środku nocy i byłoby to dwa dni po wbiegnięciu na Śnieżnik. Dodatkowo fatalne były prognozy pogody, więc podjęliśmy nieco smutną, ale jedyną słuszną decyzję i odpuściliśmy. Ale w Góry Stołowe musimy jechać(!), więc mam nadzieję, że będzie jeszcze okazja wystartować i to na dłuższym dystansie, niż półmaraton.
Sam bieg na Śnieżnik… ciężki. Szczególnie pierwsze trzy kilometry. Mega cierpiałem, ale się nie zatrzymałem, aż do wypłaszczenia. Potem luzik, aż do samego “ataku szczytowego”, gdzie już trzeba było nieco podejść, ale wtedy już żarło! W dół można było puścić nogi. 20 kilometrów pokonaliśmy w dwie godziny i dwie minuty (6:05 min/km), ale myślę, że przy dobrym “nastawieniu” można by było to zrobić z dwadzieścia minut szybciej, bo 75% z tej trasy dałoby radę spokojnie zrobić w tempie poniżej 4:30 min/km.
Zatrzymaliśmy się w małej miejscowości, Sienna, na którą się składały cztery restauracje, kilka pensjonatów / hoteli i sklep przemysłowo-monopolowy, w którym zawsze było zimne piwko!
Spaliśmy w pensjonacie Puchaczówka. Mieliśmy wszystko, czego nam było trzeba – śniadania na wypasie, cisza, spokój, przemiła obsługa i najlepsza knajpa w okolicy (z bardzo fajną wegańską ofertą). Uważam, że w okolicy lepszego miejsca nie znajdziecie. Polecam z całego serca.
A wracając do biegania, za mną trzy tygodnie biegania w pierwszym zakresie, ale moc jest, góry dają siłę!
Zdrowia!