Gdybym tytułował posty związane z zawodami inaczej, niż nazwą biegu, to zaproponowałbym: dziesięć kilometrów cierpienia. Albo samotności. Albo cierpienia i samotności.
Przed biegiem liczyłem na rywalizację z Tomkiem Bagińskim. Mam wrażenie, że od pewnego czasu prezentujemy zbliżony poziom, ale przez ostatnie miesiące w zasadzie nie mieliśmy okazji się ścigać. W sobotę okazało się, że rywalizowaliśmy między sobą o miejsce na podium w kategorii wiekowej. Tomek był lepszy, ale nie była to epicka walka na ostatnich metrach płaskiego, kolarskiego etapu. Raczej to wyglądało jak kolejny triumf Lewisa Hamiltona. Ja w moim Ferrari odrabiałem na ostatnim kilometrze, ale gdybym się zbliżył chociaż na dwa metry, to szybko bym został sprowadzony na ziemię.
Bieg do Źródeł to impreza dla tych, którzy chcą się ścigać, lubią to i dodatkowo nie boją się cierpieć. Upalna pogoda i płaska trasa powodują ból od samego początku biegu, a jak ktoś ma problemy z oszacowaniem swoich sił, to nierzadko kończy się marszem. Mnie aż tak nie sponiewierało, ale po trzech kilometrach miałem solidną bombę…
Początek drogi przez mękę. Fot. Agnieszka Marta Kazmierska.
Popis za to dała moja Agnieszka. Na pierwszym nawrocie, mniej więcej po dwóch kilometrach biegu była dziesiąta. Skończyła piąta. Pobiegła poniżej 44 minut(!!!). Bardzo równo. Jakby pisała bloga, to mogłaby o tym biegu napisać to, co Tomek Kaszkur: Mam w sobie coś takiego, że biegnę równym tempem od początku do końca. Na Biegu do Źródeł piąte miejsce jest super, bo oznacza, że wskakujesz na podium razem z najlepszą czwórką i dostajesz statuetkę (no i bon na 200 złotych do wydania w Intersporcie). Bomby nie było, ale solidne bieganie już tak. Duma!
Wracając do mnie. Miałem dość, a przed sobą perspektywę siedmiu długich kilometrów. Na czwartym zegarek pokazał 4’00”. Bolało. Chciałem przyspieszyć. Ale byłem mniej mniej więcej w takiej samej sytuacji jak Robert Kubica w bolidzie Williamsa. Gaz wciśnięty maksymalnie, ale do zawodników przed sobą ani trochę się nie zbliżałem. Z plusów – niewiele traciłem, jeśli w ogóle. W ten sposób doszedłem do wniosku, że jeśli ja mam bombę i nie tracę (ale też się nie zbliżam), więc goście, których widzę w dalszej lub bliższej odległości przed sobą (Antoni Grabowski, Piotrek Pietrzak i Tomek Bagiński) też muszą być już zagotowani. Pytanie brzmiało, kto najdłużej wytrzyma w tym tempie (aż mi się przypomniał “Wielki marsz” Kinga) i czy dotrwamy do mety.
Elita! Selfie by Tomasz Kaszkur.
Dwóch nie dotrwało, ale nie był to nikt z wymienionej trójki – co znaczy doświadczenie. Jednego kolegę złapałem tuż po rozpoczęciu szóstego kilometra. Szedł, ale zaczepił się za mną i naprawdę długo się trzymał. Myślę, że zgubiłem go dopiero po raz drugi mijając punkt odżywczy. Minusem było to, że naprawdę musiałem się sporo nagimnastykować, żeby ominąć dublowanych zawodników, nie tracąc przy tym tempa i rytmu biegu. Na ostatniej, bardzo długiej prostej, minąłem jeszcze jednego rywala i w oddali widziałem postać Tomka. Z każdym metrem była bliżej i bliżej, ale nie miałem szans. Zabrakło mi dziesięciu sekund. Niby dużo, ale jak na pierwszą szybką dyszkę od roku nie będę narzekał.
Mój wynik: 00:37:20. Pięćdziesiąt sekund gorzej niż w zeszłym roku – jak ja musiałem wtedy przebierać kopytami! Miejsce: 13. Jeszcze tak wysoko nie kończyłem rywalizacji na tej imprezie.
Dałem z siebie maksa. Ostatnie kilka tygodni to dużo ciężkiej pracy i brak taperingu. W niedzielę zrobiłem 26 kilometrów po lesie, a poprawiłem 24 we wtorek, a po środowej wizycie na siłowni, to bez zakwasów obudziłem się dopiero w sobotę, czyli w dniu biegu. Nie może być to dla mnie wymówką i nie jest. Biegłem na 100%, może gdybym przed metą miał trzy sekundy straty zamiast dziesięciu, to bym jeszcze zdołał z siebie coś wykrzesać, ale tylko może.
* * *
A po biegu kąpiel w morzu. Kilka minut na ręczniku i szybki powrót na dekorację.
I w odróżnieniu od Antoniego, który nawet po kontuzji świetnie sobie poradził, zamiast racuchów ciasto marchewkowe.
Foto główne: Agnieszka Marta Kazmierska / AK-ska Photo