Wiele razy słyszałem, że jest to bieg inny, niż wszystkie. A ja, jak to ja: – Bieg, jak bieg – pomyślałem. Dopiero, jak stanąłem na starcie naprawdę poczułem, że jest to nie jest zwykła impreza biegowa, tylko coś więcej. Osiem tysięcy fantastycznych ludzi. Tłum pozytywnych emocji, na ulicach Poznania i okolicznych miejscowości. Cieszę się, że mogłem być jego częścią i sam siebie pytam, dlaczego mój pierwszy raz przypadł dopiero na piątą edycję?!
Zacznę od swojego występu. Miałem w głowie plan na 50 kilometrów. Jest to “tylko” tempo 4’19”. Tylko i aż. Trzy tygodnie temu w Gdańsku przebiegłem maraton ze średnią o dziesięć sekund lepszą. I właśnie to mogło być jedną z przyczyn, że w Poznaniu ze swoim imiennikiem, kapitanem Wąsem, spotkałem się “już” tuż po przekroczeniu 35. kilometra. Ale czynników było więcej:
Po pierwsze, do Poznania pojechaliśmy już w piątek. I przez dwa dni na tyłku nie siedzieliśmy. Nawet nie chcę wiedzieć, ile zrobiliśmy kilometrów : )
Po drugie, dupa nie chciała współpracować. Po spożyciu pierwszego żelu zaczęła się żołądkowa rewolucja i, nie wchodząc w szczegóły, długimi momentami bardziej byłem skupiony na innych sprawach, niż pilnowanie tempa biegu ;- )
Po trzecie, po 19. kilometrze przypomniał o sobie mięsień dwugłowy. Gdy tylko ciągnąłem wyżej prawe kolano, to robiło się mało przyjemnie.
Po czwarte, trzy tygodnie po maratonie nie byłem gotowy na kolejny. Albo inaczej, nie byłem gotowy na kolejny w czasie poniżej 3 godzin i 7 minut.
Po piąte, nigdy więcej nie pobiegnę dłuższego biegu bez kompresji. Nawet jak będzie tak ciepło, jak w Poznaniu.
Po szóste, ostatni tydzień walczyłem z przeziębieniem. Przez dwa dni czułem się na tyle fatalnie, że ledwo się słaniałem na nogach, a przeziębienie jeszcze do końca mi nie minęło.
Mimo wszystko przebiegłem ponad trzydzieści pięć kilometrów. Właściwie to chyba wszyscy byli zdziwieni, że “tylko”, a ja się czułem cudownie! W drugiej części dystansu, gdy już wynik przestał mieć dla mnie większe znaczenie, po prostu świetnie się bawiłem! Było fantastycznie. Zabrałem pewnej pani szlauch, którym się cały polałem i porządnie napiłem : ) Oczywiście, gdy się zatrzymałem bolały mnie nogi, dziwnym byłoby, gdyby było inaczej. Ale nie byłem wyczerpany, gdybym miał szansę to bym dodreptał do pełnego maratonu.
Przed biegiem miałem okazję spotkać się z moim serdecznym kolegą, Mariuszem. Pierwsze sześć kilometrów przebiegłem w towarzystwie sąsiada i najlepszego biegowego ziomka, Andrzeja, co nam się jeszcze nigdy nie zdarzyło. A gdybym wiedział, że zrobi ponad trzydzieści kilometrów, to pewnie bym się tak nie rwał do przodu. Na trasie miałem okazję chwilę pogadać z Kamilem i Grzesiem, którzy mnie zostawili za swoimi plecami, brawo chłopaki! Powrót autobusem do miasteczka nie był sielanką, ale ja całą drogę przesiedziałem. Na mecie odebrałem medal i wypatrywałem mojej żony, która z radością powiedziała, że dogonić się dała po przekroczeniu dwudziestego trzeciego kilometra. Największą radość z mojego powrotu miał pies, który zlizał ze mnie całą sól i mało Biegacz Portowy – Hel, nie stał się Biegaczem Portowym z jednym palcem mniej.
Przed samym biegiem dużo się działo. Naprawdę nie chcę mówić, że te wszystkie okoliczności sprawiły, że nie przebiegłem więcej, ale to też miało wpływ na moją dyspozycję. Cieszę się, że wszystko skumulowało się w jednym momencie. Mogłem z przyjemnością uczestniczyć w tym wydarzeniu bez ciśnienia na wynik. A w Wingsie się zakochałem, nie wyobrażam sobie, żeby za rok mogło mnie zabraknąć na linii startu!
***
Co do pogody – dla wszystkich była taka sama, tak samo jak trasa. Czy trudna, czy łatwa? Ciężko stwierdzić. Z jednej strony było ciepełko i troszkę wiało, ale z drugiej, gdyby pogoda do biegania była optymalna, to ci, którzy czekali na autobus godzinę, czy dłużej ukrzyżowaliby organizatorów. Więc nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.
Foto główne: t-run.pl.