Wings For Life 2022 [relacja]

NIEZIEMSKO. Nie da się opisać klimatu Wingsa, po prostu nie ma takiej możliwości. Było EPICKO. Już od wejścia do strefy startowej emocje buzowały. Przed samym startem ze trzy razy przeszły mnie ciarki! Żółta (a może pomarańczowa?) fala oczekiwała tylko na 13:00, żeby zacząć ucieczkę przed kapitanem Wąsem.

Tym razem do Poznania zajechaliśmy dzień przed imprezą. Gdy poszliśmy odebrać pakiety na Targach niewiele się działo, więc szybko nam poszło. Pokręciliśmy się trochę po mieście, a ja zdążyłem wciągnąć rogala, a co! Pogoda zapowiadała się pysznie, ale niekoniecznie do biegania. Mimo wszystko nastawienie było bardzo pozytywne. Wystarczyło się tylko wyspać i czekać na niedzielę!

Poranek był chłodny, ale mimo wszystko nie oszukiwałem się i wiedziałem, że na rurki z kremem nie ma co liczyć i nie ma opcji, żeby to się utrzymało. Już na bieg szliśmy na krótkich spodenkach i nawet przez moment nie było mi chłodno. Gdy dotarliśmy na MTP już było grubo! Ogrom uczestników, atmosfera prawdziwego, biegowego święta, a to było tylko preludium.

Zdążyliśmy zrobić rozgrzewkę i trzeba było iść do strefy startowej. Nawet nie pchałem się na jej czoło, bo wiedziałem, że będę miał sporo czasu, żeby przedrzeć się do przodu. Chociaż strefy startowe i ludzka godność po raz kolejny okazały się mitem, bo w pierwszej strefie widziałem wiele osób, które powinny być w 2., 3., a nawet w 4. Shame on you!

Trzydziestka z Gosią Iwan

Zacząłem spokojnie, luźniutko, bez zadyszki, bez szarpania, powoli, do przodu. I tak sobie bym pewnie biegł sam, gdybym po pięciu kilometrach nie spotkał Gosi Iwan. W sumie śmieszna sprawa, bo pewnie po linii prostej mieszkamy około dwa kilometry od siebie, trenujemy zazwyczaj w tym samym miejscu, ale i tak kojarzymy się głównie ze stravy, więc musieliśmy pojechać do Poznania, żeby razem pobiegać. Po chwili wiedziałem, że nasze cele są tożsame i oboje celujemy w wynik czterdzieści plus. Kilka minut spędziliśmy w sympatycznym towarzystwie Joasi Joźwik, a od 13. kilometra mieliśmy rowerową asystę w postaci Pawła i Patryka. Głównie to miała Gosia, ale i ja zostałem “zaakceptowany” przez grupę.

I tak, jak bardzo nie lubię, gdy ktoś mi się wozi na plecach, to tym razem było inaczej. Chciałem pomóc Gosi w uzyskaniu jak najlepszego wyniku. Ja mogłem walczyć o dystans i w porywach miejsce w TOP 20 w Poznaniu, ale to bym musiał naprawdę mieć rewelacyjny dzień. Natomiast wierzyłem, że Gosia jest w stanie powalczyć nawet o wygraną (dobra, nie wiedziałem, że pierwsza pani przebiegnie ponad 53(!!!) kilometry) – trzy lata temu przez bardzo długi czas towarzyszyłem pierwszej kobiecie, która zwyciężyła z wynikiem około 43. kilometrów. A to było do zrobienia, gdyby…

nie zmiotło mnie z planszy. Nagle. Jeszcze nie mieliśmy w nogach nawet trzydziestki, gdy mnie po prostu odcięło i z przyjemnego tempa w około 4’20”-4’25” zrobiło się nieprzyjemne 4’40”-4’55”. To był moment, nawet nie miałem wcześniej żadnych oznak słabości. Po prostu ktoś odłączył prąd. Myśli miałem najgorsze. W pierwszej chwili, że biegnę do najbliższego sklepu (kochana żona zawsze ma jakąś gotówkę przygotowaną na wingsowe wydatki na trasie), ale jak na złość żaden nie pojawił się na horyzoncie. Na 30. kilometrze zatrzymałem się przy wodopoju i pomyślałem, że zanim pojawi się pan Małysz, to jeszcze zdążę zrobić piątkę i też nie będzie wstydu.

Drugie życie

I tak, jak nagle mnie odcięło, tak nagle ktoś przełączył przycisk na ON. Odzyskałem siły i żwawiej ruszyłem przed siebie. Na kolejnym punkcie zrobiłem sobie kolejny dłuższy postój, ale jak już zaczynałem biec, to miało to ręce i nogi. Po kilkunastu dobrych minutach dogoniłem Gosię. Nie wiem, kto był bardziej zdziwiony – ona, ja, czy może rowerowy support. Przemknąłem obok i pomyślałem, że spróbuję powalczyć o maraton. Zabrakło niewiele, bo około 400 metrów, ale byłem już w takim sztosie, że mógłbym biec i biec, ale Kapitan Wąs mnie złapał. Oczywiście w takim miejscu, że już dalej do Poznania być nie mogło…

Atmosfera

Myślałem, że po wybiegnięciu z miasta znajdziemy się na pustkowiu walcząc ze swoimi słabościami, a tu psikus. W każdej miejscowości witał nas tłum mieszkańców. Ludzie oderwani od niedzielnej sielanki, młodsi, starsi, z wodą do picia, z wężami ogrodowymi, z garnkami, z muzyką czy po prostu dobrym słowem. To chyba ten tłum dał mi drugie życie! Dodatkowo wolontariusze, czytający imię każdego zawodnika… Naprawdę w okolicy 30. kilometra najchętniej bym się położył, ale nie mogłem, a nawet mam wrażenie, że by mi nie pozwolono : )

Muszę przyznać, że nieco zapomniałem jak to jest na asfalcie, chociaż miesiąc temu biegłem na maratonie w Gdańsku. Ale porównując te dwa biegi i próbując sobie przypomnieć wcześniejsze, to NIGDZIE NIE MA TAKIEGO KLIMATU jak na Wings For Life!

Powrót…

Nie był taki zły, a na Targach czekała małżonka, która zakończyła tegoroczne zmagania z wynikiem 28. kilometrów (dwa więcej, niż w 2019 roku) : )

Żeby było śmiesznie, to na powrocie do miejsca spoczynku nawet sobie potruchtaliśmy, więc ekspresowo się zregenerowaliśmy.

Agnieszki mama przebiegła nieco ponad pięć kilometrów. I kto powiedział, że nie można wystartować w Wingsie z partyzanta? Kto? : )

Gosia finalnie ukończyła rywalizację na czwartym miejscu w Polsce (41,5 km).

Przed biegiem odwiedzili nas Justyna z Andrzejem, czyli dwa wulkany pozytywnej energii!

Chciałbym wymienić każdego, kogo znam w tym tekście, ale zakończę na dwóch przekocurach:
KAMIL JEREMICZ 52,29 KM
KACPER KĄKOL 49,29 KM.

Oczywiście gratuluję wszystkim uczestnikom biegu. Nie wyobrażam sobie, żeby nas zabrakło za rok, na jubileuszowej edycji. Do zobaczenia!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.