Chciałem zrobić minimum czterdzieści, maraton uznałbym już za duży sukces, a wszystko powyżej brałem przed startem w ciemno. Finalnie zabrakło czterystu dziesięciu metrów do czterdziestu czterech. Zadowolenie? Duże. Niedosyt? Minimalny.
Wings stał się już chyba oficjalnie rodzinną tradycją. Czwarty nasz z rzędu bieg flagowy w Poznaniu i za każdym razem tak samo dobrze się bawimy. Szczególnie Agnieszka, która dokłada do swojego najlepszego wyniku po dwa-trzy kilometry i tak też było i tym razem.
Ale nim zaczęliśmy ucieczkę przed kapitanem Wąsem to przywitał nas… sobotni, deszczowy Poznań. Pogoda była fatalna – mokro, wietrznie i zimno. Byłem przekonany, że w niedzielę obudzę się z zapaleniem płuc. Na szczęście w dzień startu sytuacja się poprawiła. Moim zdaniem było po prostu optymalnie – chłodno, ale nie zimno (a w trakcie to nawet momentami za ciepło) i delikatnie wiało (ale zdecydowanie częściej w plecy, niż w twarz).
Na Międzynarodowe Targi Poznańskie wyruszyliśmy dobrą godzinę przed 13:00, żeby na spokojnie się wyrobić i chociaż delikatnie rozgrzać. I powiem szczerze, że w strefie depozytowo-toitoiowej było dramatycznie. Takiego bałaganu to w życiu nie widziałem. Więc jeśli ktoś uważa, że w Poznaniu można zrobić bieg flagowy na dziesięć, czy dwanaście tysięcy, to… ja jakoś tego nie widzę. Ale za to “dorzucenie” drugiej lokalizacji w Polsce, to już brzmi całkiem przyjemnie i sensownie.
Na starcie było ciasno i chociaż nie startowałem z pierwszej, drugiej, czy trzeciej linii, to oczekiwałbym minimalnie więcej miejsca, albo przynajmniej jakiejś ludzkiej godności, żeby wchodzić do swojej strefy startowej… Już po kilku minutach od startu znalazłem się w towarzystwie Kingi i Kacpra na antenie TVN24 i powiedziałem, że zamierzam zrobić 40 kilometrów. To oznaczało utrzymanie tempa 4’30” przez trzy godziny, więc postanowiłem zacząć w okolicy 4’20” i trzymać jak najdłużej, a najlepiej do samego końca…
Udało się do dwudziestego siódmego kilometra. Potem było głównie wolniej (4’25” – 4’40”), chociaż też się nie szarpałem, bo wiedziałem, że mam szansę na czterdzieści trzy kilometry, a może nawet i jeden więcej.
I w zasadzie to tyle co mogę napisać o samym biegu. Nic się nie działo. Na pierwszych punktach odżywczych piłem wodę, z czasem doszedł izotonik, a już na końcu to i łapałem za Red Bulla. Zjadłem cztery żele Trec Endurance – ale to wiązało się z tym, że musiałem biec z pasem, bo nie było szans, żeby je upchać w spodenkach.
Obudziłem się jeszcze na ostatnie dwa kilometry, które były w moim wykonaniu najszybsze.
Finalnie skończyłem z wynikiem 43,59 km.
Obyło się bez kryzysów, mięśniowo petarda, po dwóch godzinach zaczęło mnie boleć śródstopie i sprawiało to lekki dyskomfort. Ale generalnie uważam, że ten wynik oddaje moją obecną formę.
Nawet jestem zaskoczony, że jest aż tak dobrze, bo moje przygotowania trwały pięć miesięcy po dłuższej przerwie…
Generalnie sielanka!
*
Agnieszka przebiegła 31,57 km (plus trzy względem zeszłego roku). Z tego co mówiła to jest zadowolona, ale… : )
*
Atmosfera Wingsa jest absolutnie genialna, po prostu bieg inny niż wszystkie.
Foto główne: Jakub Rosłoniec.
1 Comment
Matko Boska! W życiu nawet tyle spacerem nie przeszłam a co dopiero przebiec taki dystans! 🙂 Podziwiam!