XX Maraton Solidarności – mój pierwszy maraton

15 sierpnia 2014 – data, której nie zapomnę do końca życia. Raptem niewiele ponad miesiąc do ślubu, a ja się łapię za maratoński dystans. Na dodatek robię to z własnej woli i bardzo się z tego cieszę. Jaki ja byłem naiwny.

Naiwny byłem też, gdy osiemnaście miesięcy wcześniej po raz pierwszy założyłem biegowe buty i zacząłem biegać. Tak, wtedy szedłem biegać, a nie tak jak teraz na trening. Myślałem, że to początek krótkiej przygody. Do ślubu trochę się poruszam, schudnę dziesięć kilogramów, i buty i cały osprzęt będę mógł rzucić w kąt – tak miało być. Skończyło się tak, że wciąż trwam w biegowym szaleństwie i nie zapowiada się, żeby to miało się skończyć. Wróćmy jednak do wątku głównego. W sierpniu 2014 nie byłem już biegowym laikiem, za sobą miałem kilka startów, przez osiemnaście miesięcy przebiegłem około 1700 kilometrów, w maju zrobiłem długie wybieganie (39 km!), a w lipcu w sumie przebiegłem 164 km i to były całe moje przygotowania. I wiecie co? Uważałem, że jestem w świetnej formie i spokojnie mogę walczyć o wynik 3:30. Nie mam zielonego pojęcia, skąd u mnie pojawił się ten optymizm i w jaki sposób sobie, to obliczyłem – chyba wyparłem to z pamięci. Już wiem, skąd to się wzięło. Na tamtą chwilę 10 km biegałem w 40:30.

kilometraz

Oczywiście moja przyszła żona nie była tak pozytywnie nastawiona do mojego pomysłu, ale widziała, że jak już się uparłem, to nie ma drogi odwrotu. Postanowiła, że chociaż zmusi mnie do badań przed startem. Oczywiście poszedłem – lekarz nie miał zastrzeżeń, a ja dowiedziałem się np. jaki mam poziom tkanki tłuszczowej.

Miałem pomysł, żeby jakoś uświetnić mój pierwszy i ostatni kawalerski, maratoński bieg. Skupiłem się jednak na „przygotowaniach” do samej rywalizacji i odpowiedniej regeneracji. Dzień przed startem odebrałem numer startowy – ale ja byłem wtedy dumny. Czułem się jakbym już połowę dystansu miał za sobą. Na wydrukowaną trasę biegu naniosłem godziny na punktach odżywczych. Mój support, Agnieszka, miała pilnować mnie, abym się nie spalił psychicznie i posilił żelami. Wszystko sobie przygotowałem wieczorem – czapeczka, koszulka, spodenki, skarpetki i oczywiście buty i asekuracyjnie wcześniej się położyłem, abym i tak się wyspał jak emocje nie pozwolą mi zasnąć.

Mapa z naniesionymi punktami "żywienia" - do 30. kilometra wszystko szło zgodnie z planem.

Mapa z naniesionymi punktami “żywienia” – do 30. kilometra wszystko szło zgodnie z planem.

Start do biegu jest w Gdyni, meta w Gdańsku. Zostawiliśmy więc samochód bliżej mety i wsiedliśmy w pociąg. Moja rozgrzewka, jak zwykle, nie była zbyt intensywna. Pamiętam za to, że jeszcze piętnaście minut przed startem paliłem papierosa i wprawiałem w osłupienie współzawodników.

Moment startu i pierwsze kilometry to bardzo miłe wspomnienie. Założyłem sobie, że spokojnie będę biegł w tempie około 5:00 min/km. Ale jako, że była (jeszcze) naprawdę dobra pogoda i biegło mi się bardzo swobodnie, to 10 km przebiegłem w 47 minut, a nawet jeszcze się nie zmęczyłem. Miałem na tyle sił, żeby zagadać, biegnących obok mnie, którzy jak się okazało biegną na czas 3:15. Świetnie, to jeszcze lepiej niż myślałem. Teraz wystarczy, że będę się tego trzymał i zrobię rewelacyjny wynik. W okolicy szesnastego kilometra pierwsze spotkanie z Agnieszką. Złapałem w rękę żel i poleciałem dalej, bo przecież mi zaraz wszyscy uciekną i wtedy na pewno sobie nie poradzę. Pamiętam też kurtynę wodną, która w coraz cieplejszy dzień przyniosła sporą ulgę, a przecież jeszcze nie minęliśmy połowy dystansu. Mimo wszystko wciąż było dobrze, tempo delikatnie spadło, ale wciąż średnio poniżej 5:00 min/km. Ale tylko do czasu…

Biegło mi się co raz gorzej. Było co raz cieplej. A mój entuzjazm powoli zaczął gdzieś zanikać. Na trzydziestym kilometrze spotkałem po raz drugi i ostatni przyszłą małżonkę. Podała mi żel i kawałek ze mną przetruchtała. Ale to już był ostatni fragment biegu ciągłego w moim wykonaniu. Jeszcze raz musiałem podbiec pod wiadukt przy gdańskim bursztynowym stadionie i odcięło mi prąd. Stanąłem po raz pierwszy. Czekało mnie dwanaście ciężkich kilometrów…

Agnieszka jechała na rowerze w stronę mety, a ja szedłem w przeciwnym kierunku. Nie wiem, co mogła wtedy pomyśleć, ale wydaję mi się, że „przekichane”, to najdelikatniejsze, co jej mogło przyjść do głowy. Do tej pory tylko raz przeżyłem taki kryzys, na cross półmaratonie w lesie, ale wtedy biegałem dopiero dwa miesiące i było trzydzieści stopni, ale to jest zupełnie inna historia. Teraz też było ciepło, ale pewnie z dziesięć stopni mniej. Ja idę i wiem, że ciężko będzie ruszyć. W pewnym momencie minęła mnie grupa na 3:30. Panowie próbowali mnie zachęcić do współpracy, ale mi zostało do mety jeszcze około dziesięciu kilometrów – nie ma szans, żebym się z nimi przez taki długi dystans utrzymał. Naprzemiennie biegłem, truchtałem, szedłem, rozciągałem się i na każdym wodopoju polewałem się bardzo mocno wodą. Polewałem wszystko od czubka głowy po duży palec. Wszystko mnie bolało. Nie była to wątroba, czy brzuch, lecz każdy mięsień. Nie miałem siły już się nawet uśmiechać. Ściana. Trochę nie wierzyłem w te historię, o których czytałem w internecie, że istnieje taka siła, która na trzydziestym kilometrze odcina zupełnie prąd. A jednak udało mi się z nią spotkać i spędzić trochę czasu. Te ostatnie dwanaście kilometrów “biegłem” niemal 90 minut! Byłem zawiedziony. Pragnąłem tylko znaleźć się na mecie. Ostatkiem sił ostatnie 2000 metrów przebiegłem, nie zatrzymując się. Ale tylko dlatego, że dopingował mnie tłum kibiców. Jeszcze więcej sił wykrzesałem na ostatniej prostej i zmusiłem się do uśmiechu…

Na mecie - nie wyglądam tak źle, jak to wspominam.

Na mecie – nie wyglądam tak źle, jak to wspominam.

META. To chyba najlepiej pamiętam z całego biegu. Ulgę jaką poczułem po tych czterdziestu dwóch kilometrach. Nie wiedziałem czy mam się cieszyć, czy płakać. Liczyłem na wynik 3:30. Tymczasem ledwo zszedłem poniżej czterech godzin. Jednak za mną na metę wpadło tyle osób, że zaczynałem myśleć, o tym biegu jak o sukcesie. W końcu pokonałem 60% współzawodników. Jak na debiut, na dodatek w sierpniu, to nie wypadłem źle.

Taktycznie byłem amebą. Zamiast skorzystać z pomocy pacemakerów, to zdecydowałem się na samotny bieg. Spotkałem się ze ścianą i obiecałem sobie, że nigdy więcej. Popełniłem masę błędów i za to słono zapłaciłem, ale za to kto z Was debiutował w maratonie w sierpniowym słońcu? No właśnie, pewnie niewielu. A ja to mam za sobą.

Gdybym teraz mógł ponownie stanąć na starcie tego biegu, to wszystko zrobiłbym inaczej:

  • Przede wszystkim w ogóle bym nie wystartował, bo wiem, że nie byłem dobrze przygotowany. To, co wtedy uważałem za porządny kilometraż, teraz jest dla mnie nie do pomyślenia. Jedno wybieganie, to zdecydowanie za mało.
  • Maraton w sierpniu, to naprawdę nie jest dobry pomysł. Nawet jeśli na starcie pogoda jest przyjemna, to przez kolejne trzy, czy cztery godziny może się diametralnie zmienić.
  • Jeśli już pobiegłem, to powinienem od samego początku trzymać się pacemakera. To nie są przypadkowi ludzie, mają za sobą wiele maratonów i potrafią utrzymać równe tempo przez cały dystans, a nie pierwsze 30 kilometrów.
  • Na każdym punkcie odżywczym pij i polewaj się wodą. W drugiej połowie biegu, to naprawdę przyniesie efekty.
  • Dwa żele na 42 kilometry, to co najmniej o jeden za mało.

Na szczęście ten start mnie nie załamał. Raczej został małą raną na mojej biegowej dumie i odskocznią do jeszcze cięższej pracy. I już kolejny start pokazał, że kluczem do sukcesu jest ciężki trening i analiza poprzedniego biegu – udało mi się wyeliminować wszystkie błędy i na mecie pojawiłem się w zdecydowanie lepszej formie. A czy uważam mój pierwszy maraton za sukces? Mimo iż złamałem cztery godziny, to dla mnie była to jednak porażka. Może gdybym cały dystans przebiegł i się nie zatrzymał, to miałbym inne wspomnienia. Jednak stało się inaczej. Na pewno kiedyś jeszcze pojawię się na trasie Maratonu Solidarności i tym razem nie dam się złamać.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.