Chciałem napisać, że cieszę się, że mój plan treningowy jest bardzo elastyczny i dopasowuję go do mojego samopoczucia. Z tym, że nie mam planu treningowego. Po prostu wiem, co chciałbym pobiegać w najbliższych dniach – wiem, że dobrze by było zrobić mocniejszy bieg progowy, interwały, czy bieg z narastającą prędkością. Staram się jednak nie zakładać wychodząc na trening, że dzisiaj będą np. podbiegi, bo gdy wchodzę na obroty i czuję się naprawdę dobrze, to wolę wykorzystać moc na bieg ciągły w fajnym tempie. Właściwie jedyną jednostką treningową, której przebieg dobrze znam jest weekendowe wybieganie z żoną, albo w jeszcze większej ekipie. Wtedy się nie spieszymy – pogadamy, pośmiejemy się i przy okazji pobiegamy.
Ostatnio było na tyle zaskakująco (obecność Tomka w skali od 1 do 10, to było dla mnie 8,5, tylko obecność Marcina Chabowskiego mogłaby mnie bardziej zadziwić), że powstał aż intrygujący tekst na temat tego wydarzenia pod równie zaskakującym tytułem – Niedziela.
Dzisiaj zahaczyć chciałbym o (moją) autodestrukcję treningową następującą bardzo często na bieżni mechanicznej. Wiem, że jest lipiec. Wiem, że jest ciepło i że nie trzeba, a nawet nie wypada, biegać na siłowni. Ale za jednym zamachem robię trening biegowy i siłowy. Wchodzę o szóstej na siłownię, wychodzę chwilę po ósmej i mam zaliczone tak naprawdę dwie jednostki i całe popołudnie dla siebie. Warto? Warto. Koniec i kropka. Dodatkowo, gdy biegamy z Agnieszką nad naszymi stawkami i po okolicy, to robimy to w tempie, które (czasami) dla mnie jest delikatnie za wolne, a dla niej (czasami) delikatnie za szybkie. Koniec końców – ktoś jest pokrzywdzony. Zdarza się oczywiście, że każdy z nas biegnie w swoją stronę – co oznacza, że wrócę najpewniej mocno umęczony i przez pół dnia będę dochodził do siebie – i wtedy jest git. Tyle tylko, że wspólne bieganie zamienia się w bieganie samotne, wyniszczające, autodestrukcyjne.
Na bieżni biegniemy ramię w ramię, niby osobno, a jednak razem, każdy robi swoje. Nie powiem, że to jest fascynujące (bo nie jest), ale ja to traktuję zadaniowo – jest praca, trzeba ją wykonać, działam. Ma to sens. Ten brak fascynacji sprawia, że nie potrafię zrobić dziesięciu kilometrów po 5’00”. Zaczynam więc kombinować, żeby zleciał mi szybciej czas. Wracamy tutaj do samej góry – nie mam planu, nie muszę się nastawiać, że muszę przebiec 6×1000, tylko mogę improwizować. Dzisiaj na przykład planowałem zrobić 3-2-1, zaczynając od 4’00”, a kończąc na 3’30”. Ale tempo 4’00” było na tyle sympatyczne, że “pociągnąłem” nim osiem kilometrów, a potem poprawiłem czterema minutówkami po 3’30”. I zajechałem się. Może nie bardzo, ale jak poprawiłem treningiem siłowym, to z szatni wychodziłem na miękkich nogach.
Tak więc do autodestrukcji/szybszego biegania pcha mnie nuda i samotność. Chociaż biegając też z Tomkiem Bagińskim osiągałem podobne stadia, choć mniej ekstremalne (póki co) i krótsze (na szczęście). Ale przypuszczam, że gdybyśmy zebrali się sensowną grupą biegaczy na poziomie 3:00 – 3:15 w maratonie i zaplanowali 30-kę w okolicy 4’00”- 4’10”, to byśmy wrócili totalnie zajechani – nikt by nie chciał odpuścić i wszyscy by się nakręcali.
*
Nie jest żadną tajemnicą, że jedziemy w Karkonosze. Zadzwoniłem dzisiaj do hotelu, w którym się zatrzymamy, żeby zapytać o kilka rzeczy, w tym dostęp do mikrofalówki, bo wie pani, bieg, półmaraton Karkonoski, dobrze by było zjeść to, co się zna. Sympatyczna pani na to: – Powinniście być zadowoleni, gościliśmy już nieraz biegaczy, na przykład trzy razy Śnieżka. Niektórzy to nawet wygrywali… ; -)
Kurtyna. Trzeba spiąć poślady.
*
Po raz pierwszy od listopada 2017 (Gdynia, Bieg Niepodległości) biegałem dzisiaj w butach Brooks T7 Racer. Ale one są dobre (i lekkie)! Kupiłem je w październiku 2015, mają prawie cztery lata, i wciąż dają radę, a swego czasu to były moje pierwsze i jedyne startówki, w których dodatkowo robiłem przedstartowe przetarcie. Mają jedną wadę – są bardzo brzydkie.