Stoję na rozwidleniu dwóch ścieżek. Patrzę w lewo i widzę się na ultra, walczącego o podium, bo choć ruszyłem o szóstej rano, przeklinałem wszystko i wszystkich, to do mety zostało tylko siedem kilometrów zbiegu, a do poprzedzającej mnie dwójki tracę kilkanaście sekund, a dopiero niedawno odzyskałem rezon. Patrzę w prawo, spoglądam na zegarek i kolejny kilometr pokonuję w 3’28”, do mety zostało już niecałe tysiąc metrów, życióweczka jak nic, będzie świętowane.
A gdzieś w oddali, między drzewami, pojawia się jeszcze dość niewyraźna, trzecia droga. Tomasz Kaszkur, czyli jedna czwarta, i pozostałe trzy czwarte ekipy TriCity Ultra ogłaszają, że wracają do gry i na koniec listopada planują piątą edycję swojego biegu. Nie wiem, czy tak się stanie, ale gdybyście chcieli, to może warto ich zmobilizować i wysłać kilka wiadomości przez formularz kontaktowy? A że bym chciał bardzo taki bieg przeżyć, o tym poniżej.
Foto główne pochodzi z teledysku zespołu Łąki Łan. LASS. Proponuję zatem przesłuchać najpierw i wrócić do tekstu. Czuję, że ten utwór zostanie ze mną na dłużej i będzie hymnem weekendowych wybiegań w terenie.
W LAS IDĘ WRAZ Z MOJĄ CAŁĄ FAMILIJĄ
PO TO BY POKŁONIĆ SIĘ ODDAĆ ZIEMI HOŁD
Nie wiem, gdzie i kiedy się urodził ten plan. Jego początek pewnie pojawił się gdzieś w lesie otomińskim lub Trójmiejskim Parku Krajobrazowym. Na pewno podlewał go mój sąsiad (niestety już były) Andrzej, który namawiał i namawiał mnie na jakiś trailowy start, aż namówił. A teraz to ja muszę pisać do Andrzeja sms-y w stylu: Zapisuj się na UKP, bo wrzucili info, że ostatnie miejsca na 50 km zostały. Kolejnym krokiem były pierwsze biegi, aż w końcu start w Karkonoszach, gdzie poznałem ten inny wymiar biegania. I miałem dużą ochotę się zatrzymać. Rozejrzeć. Uśmiechnąć szeroko. Odetchnąć pełną piersią. Poczuć wolność. Oczywiście to wszystko mi towarzyszyło na półmaratonie, ale w inny, szybszy sposób. Nie zatrzymałem się, lecz szedłem. Nie rozglądałem się, raczej rzuciłem okiem. Szeroko się uśmiechałem, ale dopiero jak zacząłem zbiegać. Oddychałem pełną piersią, bo inaczej bym padł. Czułem wolność – to na pewno.
A teraz chciałbym bardziej.
Chciałbym wystartować gdzieś w ultra. Fajną ekipą. Taką, jaką spotykamy się w weekend na biegową podróż po TPK, gdzie nie ma ciśnienia na czas i wynik, gdzie można się zatrzymać, napić, zrobić kilka zdjęć, pobiec dalej, szybciej lub wolniej, przy okazji pogadać osprzęcie audio, zakupie mieszkania/domu, promocjach w Lidlu, polskiej ekstraklasie, czy swoich ostatnich treningach, albo planach na przyszłość. Albo milczeć, słuchać siebie, odgłosów lasu, oddechów towarzyszy.
Marzy mi się start o wschodzie słońca. Jeśli ma grać muzykę, to niech to w oddali będzie Father John Misty, ale na tyle daleko, że naprawdę trzeba wytężyć słuch, żeby wsłuchać się w słowa. Niech będzie ciepło, ale nie gorąco – późna wiosna, lato, albo wczesna jesień. Bezchmurne niebo. I tym razem na wystrzał startera bym nie leciał do przodu, żeby trzymać kontakt z czołówką, tylko spokojnie, z ostatniego rzędu (niczym Kubica Robert), z wesołą ferajną ruszył na trasę. Szedł, kiedy będę miał ochotę. Biegł, kiedy będzie w dół. Robił zdjęcia, kiedy będzie warto. I pilnował tylko tego, żeby się zmieścić w limicie na punktach. Jak teren będzie bardziej górzysty, niż w Trójmieście, to jeszcze lepiej.
Niech na punktach czekają wolontariusze, a ja będę mógł im w końcu podziękować za te wszystkie lata i biegi, na których mi pomagali, bo choć zazwyczaj się uśmiechnę, nawet pogadam, to zawsze mam wrażenie, że za krótko. Niech foto mają czas zrobić mi zdjęcia, ja się nawet ustawię i uśmiechnę baaaardzo szeroko. Niech mnie wszyscy wyprzedzają i czekają na mnie na mecie.
Taki bieg mi się marzy. Nie wiem gdzie, nie wiem kiedy, najbliżej jestem tego, że wiem z kim bym chciał tak wystartować 🙂
Strzałeczka. Niech to będzie dobry weekend!