Trzy lata, 5 879 kilometrów, 600 treningów, 3 maratony – w największym skrócie tak wygląda moja biegowa przygoda. Dużo? Mało? Chyba w sam raz, żeby ogarnąć pracę na etacie i życie – a w tym czasie zdarzyło się wiele, przede wszystkim zmiana stanu cywilnego. Czas te trzy lata zebrać do kupy i podsumować – bo w moim bieganiu zmieniło się wszystko od pory dnia treningu, przez kilometraż, po podejście, cele i w końcu wyniki.
Najpierw biegałem głównie wieczorami, powoli, przeplatając to często marszem, a ośmiokilometrowa przebieżka, to był cholernie długi i ciężki trening. Głównym, a w zasadzie jedynym celem była utrata wagi – nawet nie spoglądałem w kierunku maratonów, a nawet połowy tego dystansu. Gdy nie miałem czasu, to po prostu nie biegałem i nie kombinowałem, żeby ten czas mieć. Pierwszą zimę sobie odpuściłem, od początku listopada 2013 do końca lutego 2014 wyszedłem ledwo 26 razy pobiegać. Średnio nieco ponad sześć razy w miesiącu, czyli co pięć dni (teraz bym siebie skarcił!). Jakoś to się kręciło, bo dla utrzymania formy kręciłem na rowerku stacjonarnym. Nie wiem, czy bałem się śniegu, zimna, czy jeszcze czegoś innego, ale już się nie boję. Od około pół roku biegam rano, najczęściej już przed siódmą – nawet w zimę przy temperaturze grubo poniżej zera i w weekendy. Ośmiokilometrowa przebieżka, to ośmiokilometrowa przebieżka i żałuję, że nie mam czasu jeszcze chociaż tych dwóch kilometrów dorzucić. Z brzuchoutracacza stałem się świadomym maratończykiem, który trenuje regularnie bez względu na porę roku i warunki atmosferyczne. Niech walą pioruny, pada śnieg, grad i cokolwiek jeszcze może, ale jak mam w planach dwanaście kilometrów BNP, to trzeba to zrobić (okej, tutaj oczywiście są granice – ale deszcze i wiatr nie sprawiają, że mi się nie chce). Nie zmieniła się tylko jedna rzecz – wciąż mogę liczyć na moją żonę – jak nie na treningu, to na biegu – przed, w trakcie i po. Jej eco, fit and healthy kuchnia powoduje, że nie jem byle gdzie i byle czego, i uważam, że to jest kluczem do utrzymania formy.
Teraz garść statystyk:
Jeszcze dwie zmiany sprzętowe, które z kompletnego amatora, przeniosły mnie półkę wyżej, czyli na ćwierćprofesjonalistę:
Odnośnie samych wyników i progresu, to wygląda to tak:
Nigdy nie biegłem na oficjalnej trasie z atestem w biegu na 5 km, stąd brak jakiekolwiek zdania na ten temat. O biegu ultra póki co też nie było mowy. Tylko nie chcę zrobić tego za szybko, żeby nie skończyć jak na maratonie. Chciałbym wystartować i pokonać chociaż 80% kolegów z trasy. Żadne zmieszczenie się w limicie nie będzie mnie satysfakcjonowało. A jeśli nigdy nie będę gotowy do ultra, to sobie po prostu odpuszczę. Nie muszę biegać wszystkiego i wszędzie. Na pewno jak pieseł wróci do formy, to wystartujemy w zawodach dogtrekkingowych.
Czy coś jeszcze o tych trzech latach chciałbym napisać? No jasne! Nadal mam frajdę z biegania i to jest najważniejsze. Oczywiście teraz sobie to planuję – tu rozbieganie, tu wybieganie, tu bieg z narastającą prędkością, a tu interwały. O, w tym tygodniu muszę się zakręcić koło 60 kilometrów, a w przyszłym koło 70. Ale nadal lubię po prostu założyć buty i ruszyć przed siebie. Bo bieganie jest jak najlepsza książka, z tym, że nigdy nie musi się skończyć.
3 Comments
Bardzo ciekawy blog i przyjemne do czytania wpisy 🙂 A może jakieś informacje, jak wyglądała przygoda ze sportem w szkole, jakie były czasy na biegane dystanse (1km)?
Cześc, Paweł! Dzięki bardzo, miło mi ; )
A moja przygoda ze sportem, to nie tylko szkoła, ale przede wszystkim dziesięć lat grania w piłkę nożną. Zaczynałem trenować w 1997 roku, a skończyłem pod koniec 2007 z powodu kontuzji kolana. Ale raczej problemów z kondycją nie miałem, bo grałem w pomocy, więc mój biegowy start był ułatwiony. Może o tym faktycznie warto napisać ;- )
Pozdrawiam!
Dziękuję za odpowiedź, czekam na kolejne wpisy 😉